Pamiętniki Zygmunta Mineyko (1840-1925)

Ostatnia zmiana 13 maja 2001 roku.

[Home]


Spis Treści

  1.  Wstęp
  2.  Czasy Dzieciństwa
  3.  Epizod
  4.  Dalszy ciąg
  5.  Czasy szkolne
  6.  Z epoki pobytu w szkołach Petersburga
  7.  Udział w demonstracjach przedpowstańczych na Litwie i ucieczka za granicę
  8.  Podróż przez Galicję, Bukowinę, i Mołdawię, do Turcji i Konstantynopola


WSTĘP

Zajęty prawie zawsze uczciwą pracą dla zabezpieczenia potrzeb życiowych licznej mojej rodziny albo też zaprzęgnięty w wiry dziejowych wypadków, biorąc w nich czynny udział, nie posiadałem dotąd potrzebnego czasu dla przedsięwzięcia opisu wypadków i wspomnień z długiego żywota nagromadzonych, ażeby przekazać niektóre obrazy w spuściźnie przyszłym pokoleniom, które mogą posiadać względną wartość. Czynię to jednocześnie dla uniknięcia oskarżenia, że się zawiniłem, chcąc unieść do grobu liczne wypadki, które nie tylko moją osobę, ale licznych mych towarzyszy i osoby mające polityczne znaczenie obchodzą.

Aż do połowy sierpnia 1917 r. byłem w stanie kontynułować w sposób energiczny pracę głównego inżyniera w Ministerium Robót Publicznych w Grecji, kiedy zostałem narażony na atak sercowy, połączony z rozstrojem nerwowym, które zmusiły mnie ustąpić z zajmowanej służby. Pielęgnowany pod opieką mojej żony i córki, Karolowej Potockiej, oraz wnuczki, Luni Potockiej, i syna, Stanisława, lekarza wojskowego, który podczas mojej choroby został przeniesiony tyrnczasowo z Salonik do Aten - potrafiłem odzyskać w części utracone siły, dozwalające po upływie dwóch miesięcy czasu rozpocząć obecny opis. Dzieci moje i żona, obawiając się powtórzenia ataku mogącego mnie w sposób niespodziany obalić, czynią przeszkody, nie dozwalając pisać każdodziennie powyżej kilku stronic, dowodząc, że inaczej czyniąc, narażę się na wytężenie szkodliwe mojego umysłu.

Smutny stan starości spowodował rozwinięcie się licznych chorób naraz, które stawiają mi przeszkodę w kontynuowaniu obecnego opisu, i to w chwili, kiedy posiadam wiele czasu dowolnego do mojego rozporządzenia. Pomimo tego będę się starał, wprzód aniżeli kryzys ostateczny nastąpi, napisać - o ile będzie w mojej mocy - więcej, gdyż niezdolny do innej pracy, znajdę zadowolenie kontentując się tym, że umysł mój pozostaje nadal czynny, chociaż upadek na siłach fizycznych musiał pozostawić wpływ pewny na bystrość moich poglądów i na oziębienie wrażeń.

Jeszcze dawniej zdarzała się okazja, dozwalająca mi odnajdywać wolne chwile do wzięcia udziału w korespondencjach dziennikarskich, przesyłając takowe do "Czasu" krakowskiego i "Gazety Polskiej" we Lwowie, względem Igrzysk Olimpijskich, rozruchów na Krecie i walk o niepodległość Epiru.

Od chwili zaś rozpoczęcia wszechświatowej wojny zmuszony zostałem przerwać stosunek z krajem; nie przestałem jednak, mając tą razą wiele czasu do dyspozycji, wprzód aniżeli zaskoczyła mnie obecna dolegliwość, opisywać bieżące wypadki, obchodzące Grecję, kontynuując takową pracę nadal, rezultatem której stało się nagromadzenie licznych tomów w rękopiśmie kroniki, którą mam zamiar ogłosić, jeżeli dożyję do czasu, kiedy otworzy się droga do Polski i zdrowie dozwoli urzeczywistnić ten projekt.

Wezwany przez moją siostrę, p. Rozalię Zasimowską, przesłałem jej pobieżny opis mojego udziału w powstaniu 1863 r., mający być zamieszczonym w jubileuszowym wydaniu z powodu dopełnienia się, 50-lecia daty takowego. Ponieważ projekt ten nie uskutecznił się, a tylko w spomnieniach Jakuba Gieysztora zacytowano w kilku miejscach o mnie i nieszczęśliwej tej wyprawie, poleciłem mojej siostrze - na żądanie jakiegoś pana - ażeby mu udzieliła prawo opublikowania mojego pamiętnika.

Do dzisiaj jednak nie posiadam wiadomości - skutkiem zerwania stosunków z krajem i śmierci mojej siostry, spowodowanej przez Niemców podczas jej ucieczki z Zasimowa do Mińska - czy takowy został wydrukowany. Dla tej racji będę zmuszony w odpowiednim miejscu powtórzyć opis o tym wypadku,

Materiałem do niniejszego pamiętnika będą służyły nieliczne listy i posiadane dokumenta, gdyż pozbawiony stałego ogniska domowego, narażony byłem tracić często moje zbiory na zawsze, co miało miejsce w sposób zbyt dotkliwy po wyjeździe z Paryża i Konstantynopola, gdzie zostawiłem liczne foliały, nie mogąc ich otrzymać z powrotem. Zaledwie od 27 lat ustalony w Grecji, zachowałem tutaj w sposób stały mój pobyt. Wiele obrazów wypłowiałych już w mojej pamięci potrafię odtworzyć w sposób niedostateczny, wielu osób drogich, z którymi łączyły więzy koleżeńskie, zostały zatracone prawdziwe nazwiska. Co się tyczy nazw miejscowości i chronologii przeżytych wypadków, rnogę być narażony na popełnienie omyłek.

Inaczej mogłyby wyglądać moje pamiętniki, szczególniej z okresu podróży na Sybir i stamtąd ucieczki, jeżelibym mógł opisywać takowe wnet po przybyciu do Francji. Postanowiłem jednak, pomimo egzystujących braków, skupić wszystko w możebną całość, rnając nadzieję dokończenia w przedsięwziętej pracy przed moim zgonem.

CZASY DZIECIŃSTWA

Schadzki sekretne, zamiast zwyczajnych poprzednio wizyt, jakie odbywały się w domu rodziców, w których nie dozwalano brać udziału mnie i starszemu bratu Eustachemu, zaostrzyły naszą ciekawość, tym bardziej gdyż rozkazywano zachowywać sekret o nich, nie chcąc nam wytłomaczyć racji do tego. Widzieliśmy, że oprócz znanych nam osób zjawiały się często nieznajome indywidua dla porozumiewania się z ojcem w oddalonym salonie, dostęp do którego był udzielany przez naszą matkę, pilnującą bacznie, ażeby który z nas nie przecisnął się do ciekawego ukrycia, mając do pomocy starszą naszą siostrę Albertynę. Kiedy zebrania rozwiązywały się, dawały się nam dosłuchiwać słowa niezrozumiałe i urywkowe, wyrażane przez odchodzących: o Księstwie Poznańskim, Prusakach, Mierosławskim, Siemaszce, o chodaczkowej szlachcie, które potęgowały naszą ciekawość i chęć rozwiązania zagadki.

Działo się to w 1848 r., kiedy posiadałem osiem lat wieku. Prowadziła się podówczas walka powstańcza w Księstwie Poznańskim, prześladowanie szlachty chodaczkowej na Litwie, jako też gwałty celem zniesienia unii katolickiej dla łatwiejszego zmoskwienia kraju przedsięwzięte. Naturalnym następstwem tych wypadków było rozbudzenie się oporu u obywatelstwa i wszystkich postępowych stanów Litwy, nie mogących pozostawać obojętnymi.

Wszyscy porozumiewali się nad tym, jak należy postąpić dla zneutralizowania zabójczych wysiłków nieprzyjaciół. Narady rozmaitych kółek były następstwem nieuniknionym wpośród patriotycznego miasta Wilna, jako stolicy Litwy, z których najbardziej naglącymi stawały się mające zabezpieczyć środki podróży dla ochotników, udających się dla wzmożenia powstania przeciwko Prusakom, i dla udzielenia kryjówek, jako też sposobu do życia ściganej szlachcie, którą Moskale postanowili wyplenić, pozbawiając przywilejów i wysyłając na 35-letnią służbę do oddalonych batalionów.

Jedną z grup wileńskich stanowiły osoby naradzające się z moim ojcem - jak to dowiedziałern się po upływie lat wielu od rnatki - który jako osoba posiadająca wielkie zaufanie u ówczesnego biskupa, p. Wołonczewskiego, nie ornieszkał działać z wielkim powodzeniem w licznych okolicznościach ówczesnych wypadków.

Siostra moja, Albertyna, najstarsza z rodziny i posiadająca lat trzynaście wieku, wiedziała dobrze o rozegrywaniu się spraw mających patriotyczne znaczenie i narażaniu się na niebezpieczeństwo aresztu, a nawet i deportacji, gdyż policja przeprowadzała podówczas liczne rewizje. Od dni kilku zauważono też kręcenie się osób podejrzanego zakroju na dziedzińcu domu zamieszkiwanego przez nas i inne rodziny.

Dla tei racji zapewne Albertyna nauczała nas, swoich młodszych braci, o potrzebie zachowywania milczenia i wielkiej ostrożności, mówiąc, że najmniejszym słówkiem można narazić rodziców na odpowiedzialność i że w razie czynionych badań powinniśmy świadczyć, że tylko zwykli goście nas odwiedzają i że nigdy nie oglądaliśmy osób nieznajomych ani też porozumień sekretnych.

Nauczała też ona, ażeby w wypadku dopytywań, gdzie ojciec przechowuje przedmioty sekretne, wskazać tylko - chociaż mielibyśmy zostać narażeni na chłostę - na licznie nagromadzony skład cygar, których on był wielkim amatorem, a nie na żadne inne kryjówki, gdzie znajdowały się papiery i Pieczęcie. Zbroiła też Albertyna w odwagę zapierania się, tłomacząc, że w przeciwnym wypadku narazimy rodziców na więzienie, a nas samych na wstyd, osierocenie i żebraninę.

Postanowiłem z moirn bratem Eustachym uzbroić się w nieprzełamaną odporność i znieść najsroższe męczarnie, ale jednocześnie, powodowani instynktem zachowawczym, wdzieliśmy drugą parę spodenek, ażeby umitygować doznawanie boleści od uderzeń rózeg. Byliśmy jednak zdecydowani znieść najsroższą dolegliwość uderzeń w obnażone ciało, jeżeliby nie udało się od tego wywinąć.

Pod tego rodzaju wrażeniami wzrastało pokolenie mające wziąć udział w wypadkach 1863 r. Uczyliśmy się o potrzebie sekretu i ukrywania prawdy przed nieprzyjacielem. Kłamstwo zapewnić nam miało sprawowanie obowiązków najświętszych względem rodziny i kraju, gdyż prawda wypowiedziana wobec niego wiodła do zguby i zdrady. Inaczej też walka z tyranem stawała się nie podobną. Mieliśmy liczne przykłady bohaterskiego wytrzymania chłost przez małych chłopców, których siepacze moskiewscy i pruscy nie potrafili zmusić do wyznań. Koledzy szkolni ich podziwiali, biorąc przykład wytrwałości i poświęcenia się.

Niedługo trzeba było oczekiwać na przewidywaną rewizję w mieszkaniu naszyrn, ale nie potrafiono odkryć podejrzewanych dokumentów, a przetrząsane listy nie udowodniły żadnej winy ojca. Nastąpiła tedy kolej na nas, dzieci, wezwanych przez oficera żandarmerii, ażebyśmy wskazali kryjówkę zakazanych przedmiotów; badań tych nie uniknęła Albertyna i inne młodsze siostrzyczki.

Postrach zapanował pomiędzy nami wielki, kiedy dyrygujący rewizją, ustrojony w złoto i w akselbanty, żandarm zagroził chłostą za ukrywanie prawdy, obiecując jednocześnie wynagrodzenie obfite cukierkami, jeżeli zechcemy być posłuszni. Brat nasz Eustachy, mając znakomity pomysł, odezwał się pierwszy, żądając zadatku w przyrzeczonych łakociach i wyrażając podejrzenie oszukaństwa.

Uradowany żandarm, że się znajduje na drodze odkryć, wysłał niezwłocznie jednego z podoficerów po zakupno cukierków, a po ich dostarczeniu udzielił sporą garść Eustachemu, który ze szczególniejszą pompą powiódł żandarma do malutkiej izdebki, gdzie ojciec nasz pielęgnował skład starych i wyborowych cygar jako wielki ich amator i znawca, wskazując kryjówkę zakazanych przedmiotów, gdyż niektóre pudełka cygar pochodziły z kontrabandy.

Naturalnie że następstwo tego odkrycia naraziło na wielki szwank w zapasach naszego ojca i na zapłacenie pewnej kary pieniężnej, ale sytuacja została uratowana, gdyż my wiedzieliśmy dobrze, gdzie się ukrywały tajemne papiery, wykrycie których, a szczególniej pieczęci, utorowałoby drogę na Sybir naszemu ojcu. Pomysł Eustachego upewnił też o niewinności rodziców, a żandarm uradowany z powodzenia poszukiwań, udzielając nam do podziału resztę cukierków i unosząc ze sobą liczne zapasy cygar i pieniężną karę, która pozostała na zawsze w kieszeniach jego, udzielił wszystkim dobrej nocy, przepraszając za narażenie na turbację.

Brat Eustachy doznał pieczołowitego uścisku od ojca, matki i nas wszystkich, pyszniąc się szczególniej z otrzymanego powinszowania od Albertyny, gdyż wpływ jej na nas był nieograniczony. Uważaliśmy ją za mądrzejszą od wszystkich, ponieważ otrzymywała podczas egzaminów nagrody w książkach ozdobionych złotymi literami.

Od tego czasu, który stanowił epokę w naszym życiu, staliśmy się wrażliwi na najmniejsze wypadki okolicznościowe, a nic nie mogło uchodzić naszych spostrzeżeń. Zrozumieliśmy, że Moskale są naszymi nieprzyjaciółmi, i że należy unikać napaści tych oficerów strojnych w złocone szlify i akselbanty, którym wpierw zazdrościliśmy posiadanie takowych.

Uczyliśmy się nienawidzić Moskali, dowiadując się o nowych zbrodniach i gwałtach popełnianych przez nich. Nie brakowało też każdodziennie nowych wrażeń do spotęgowania nienawiści i odrazy do brutalnych organów naszej niewoli, których uważaliśmy przed niedawno za przyjaciół, gdyż rodzice i nauczyciele unikali podżegania nienawiści.

Przed niedawno została obaloną egzystująca w niektórych miejscowościach unia katolickiego Kościoła na Litwie i kontynułowano jeszcze katowanie opornych mieszkańców wsi, zmuszając do przyjęcia prawosławia, co uważanym było nie tylko za renegację wiary, ale i zasad patriotycznych. Wielu wieśniaków zasieczono na śmierć, licznych wysłano na Sybir, szczególnie zaś księży nie chcących się przerobić na popów rosyjskich.

Dochodziły często uszom naszym wyklinania Siemaszki, biskupa unickiego, który popełnił zdradę, stając się powolnym organem rządu moskiewskiego, zaprzedanym w dziele zrnoskwiczenia Litwy, przez co zgotował wielkie katusze i naraził na męczarnie liczne tysiące najlepszych synów ojczyzny.

Oświadomienie się dziatwy z tego rodzaju okropnościami wywoływało w niej chęć odemszczenia się i gotowość do poniesienia ofiar i uczucie obowiązku do stawiania oporu. Pod takimi wrażeniami wzrastała młodzież patriotycznego rniasta Wilna.

W rozmowie z dziećmi zaprzyjaźnionych rodzin najwięcej nowin posiadaliśmy do opowiadania, podsłuchiwując ciekawe rozmowy naszego ojca, opowiadającego katusze doznawane przez unitów, o których posiadał informacje dakładne w kancelarii biskupa Wołonczewskiego. Prześladowanie to, na które dawniej zostawaliśmy obojętni, wzrnagało nienawiść i odrazę do Moskali.

Pomiędzy dziatwą ówczesnej epoki patriotyczny entuzjazm wzrastał w sposób nieustający z rozlicznych powodów; jednym z których było - powodując głębokie wrażenie - gdy wskazywano nam podczas spaceru na ofiary wałęsających się po ulicach profesorów i byłych świeczników Uniwersytetu Wileńskiego, skasowanego przez Moskali, którym miejscowa publiczność ukłonami i obnażeniem głowy nie przestawała składać hołdów. My zaś, drobna dziatwa, dowiadywaliśmy się o zniszczeniu byłej naszej świetności i egzystencji lepszych czasów. Tak wzrastała młodzież mająca urządzić powstanie 1863 r.

Jednocześnie ze skasowaniem uniwersytetu, mającego wszechświatowe znaczenie, zagrabione zostały i przemieszczone do rozlicznych miast rosyjskich posiadłości gabinetów, zbiorów uniwersyteckich, publicznej biblioteki, muzeum narodowego i obserwatorium astronomicznego. Konserwatorem tego ostatniego zakładu był znakomity astronom, kanonik p. Szukiewicz, brat mojej babki po matce. Umarł on niedługo potem z melancholii, której uległ z powodu doznanej rozpaczy, gdyż w liczbie zbiorów zrabowanych przez Moskali znajdowała się jego własność prywatna: wielki globus astronomiczny z brązu, nad którym przez długie lata pracował, rytując konstelacje niebieskie z wielką dokładnością w sposób mikroskopiczny. Nie mógł on znieść, ażeby ta praca przeszła w ręce nieprzyjaciela; chciał on ją pozostawić w spuściźnie zakładowi narodowemu, a gdy się to nie stało, doradzał - jak się dowiedziałem od matki - ażebyśmy wytoczyli proces rządowi, żądając zwrotu globusa, sukcesję którego chciał ustanowić testamentem na pożytek naszej rodziny. Nic nie zostało uszanowane przez naszych zaborców.

Podczas spacerów po mieście i poza miastem zapoznawaliśmy się z miejscowościami, gdzie był przyjmowany cesarz Napoleon, któremu radzili obywatele Wilna, ażeby u nich przezimował, odkładając wyprawę na Moskwę do wiosny. Dowiadywaliśmy się o doznanym zawodzie i rozwianej nadziei. Podczas spacerów wskazywano nam miejscowość, gdzie przed niedawno został rozstrzelany przez Moskali emisariusz Konarski, stratę którego opłakiwała Litwa cała, a z łańcuchów jego ukute pierścienie służyły za relikwie dla jej mieszkańców.

Dowiadywaliśmy się z ciekawością o byłych filaretach i filomatach, o męczarniach więziennych Zana i innych ofiar narodowych. Dowiadywaliśmy się o egzystencji książek zakazanych, w których opisywano tajemne wypadki, gdzie rnożna było oświadomić się o znaczeniu filaretów i emisariuszów, co przyczyniało się do spotęgowania naszej ciekawości, wzmagając chęć odemszczenia się i gotowość do poniesienia ofiar.

Podrastając dowiedziałem się o decyzji rodziców wysłania mnie do jednej ze szkół wojskowych kadetów, znajdujących się w Połocku i Brześciu Litewskim, gdyż rząd moskiewski obwieśćił, stosownie do której - za wyjątkiem jednego syna w każdej rodzinie posiadającej przywilej szlachecki - wszyscy inni obowiązani są pełnić służbę wojskową, gotując się na zdobycie stopnia oficerskiego, zagrażając utraceniem praw szlacheckich nie chcącym się zastosować do powyższej dyspozycji.

Rząd rosyjski chciał przełamać w ten sposób wstręt egzystujący pomiędzy szlachtą, uwolnioną prawnie od poboru do służby wojskowej, chociaż do niej tylko należał przywilej posiadania stopni oficerskich. Włościanie tylko i Żydzi, pozbawieni praw szlacheckich, byli rekrutowani gwałtem do wojska przez połów, w oznaczonyrn procencie tylu na stu, dokonywanym przez starszyznę włościańską przy pomocy policji i wojska.

Zwykle rozkaz egzekwowania poboru był utrzymywany w wielkim sekrecie, gdyż inaczej stałby się niemożebnym do urzeczywistnienia; wszyscy młodzi ludzie pouciekaliby, kryjąc się po lasach, a Moskale, nie mogąc ich ująć, kontentowaliby się rekrutowaniem starszyzny wsi i gospodarzy chociażby już w podeszłym wieku. Czyniono to, ażeby utrzymać rygor i uzyskać współudział mieszkańców w ohydnym połowie.

Ujęty młodzieniec do służby wojskowej zostawał skazany na 35-letni przeciąg czasu strasznych męczarni w oddalonych guberniach Rosji, gdzie pędząc służbę, prostego żołnierza i nie mogąc dosłużyć się stopnia oficerskiego, pałkowany przy każdej najmniejszej okazji, zmuszony zostawał zapomnieć ojczystej mowy, przerabiając się na tak zwanego "stupajkę" - wiernego służalca cara. Nigdy się jednak nie zdarzyło, żeby który z tych nieszczęśliwych postradał wyznawaną przezeń wiarę. Po ukończeniu wojskowej służby, złamany na siłach i zestarzały dziwak, wracając do rodzinnej wioski bywał cudzym dla wszystkich i ciężarem dla siebie aż do śmierci.

Wieść o mającym nastąpić poborze zmuszała do ogólnej ucieczki w góry i lasy wszystką młodzież i rozpoczynał się jednocześnie połów na nią. Złowionym zakładano kłody na nogi i wieziono do miast i miasteczek, w asystencji lamentujących sióstr i matek, w sposób tenże sam, jaki ma miejsce przy opłakiwaniu zmarłych, wiedzionych do wiecznego odpoczynku na cmentarzu.

Będąc jeszcze małym chłopakiem byłem świadkiern takiego połowu dokonanego we wsi Bałwaniszki, który przerażające wywołał na mnie wrażenie z odczucia boleści doznawanej przez krewniaków ujętych ofiar na wieczne ich zatracenie. Przypominam oblicze zbolałe jednego z parobków, znanego mi, który udawał się o pomoc, wykrzykując: "Paniczu, ratuj mnie!". Ale instancja moja, pomimo usilnych próśb i wylania obfitych łez, była daremną. Odczułem, będąc dzieckiem, nieudolność stawienia oporu naszym tyranom i potrzebą odszukania sposobu do odemszczenia się. Pod takiego rodzaju wrażeniami wzrastała młodzież mająca wywołać powstanie 1863 r.

Trochę potem byłem świadkiem dokonanego poboru w Wilnie na ludności żydowskiej, przy wydzieraniu z łona matek siedmioletnich dzieciaków, ujętych w zamiarze utworzenia dla nich szkoły wojskowej, w której mogliby się wykształcić na dobrego chrześcijanina i wiernego służalca, z prawem uzyskania stopnia podoficera. Szkoła ta rniała się utworzyć gdzieś na południu cesarstwa rosyjskiego.

Połów na dzieci żydowskie był przedsięwzięty głównie w zamiarze zbogacenia urzędników cywilnych, wojskowych i policji, którzy posiadając dowolny wybór kandydatów do powyższej szkoły, łowili dzieci najbogatszych Żydów, ażeby pod pozorem dokonywanego asenterunku przez wojskowych lekarzy i po przeprowadzeniu odpowiedniego targu obłowić się grubym wykupem.

Rekrutacja ta kontynuowała się przez parę tygodni w Wilnie, w ciągu których ogołocono w sposób dotkliwy bogatszych Żydów, posiadających środki do uratowania ich synów od żołnierki i postradania wyznawanej wiary. Kończyły się zwykle te wybory rekrutacją dzieci najbiedniejszych rodzin, których - po dokonanym asenterunku - wleczono co wieczór, otoczonych podwójną strażą żołnierzy do koszar, ażeby po drodze odpierać kolbami cisnące się z rejwachem i dzikim lamentem nieszczęśliwe matki, chcące uścisnąć po raz ostatni wyrywane z ich łona w tak okrutny sposób ukochane dzieci.

Pobór ten zakończył się na ograbieniu Żydów na wartość licznych tysięcy rubli, tak w Wilnie, jak też innych miastach Litwy, ale gwałt ten nieludzki, zastosowany do nich, nie był dostatecznym do wywołania wiecznej odrazy do ich ciemiężyciela i do przypomnienia, że nie powinni Żydzi odplacać się Polakom złem za dobre.

Za czasów mojego dzieciństwa wszyscy w Wilnie mówili po polsku, a Żydzi tylko szwargotali między sobą wstrętnym, pokaleczonym niemieckim językiem. Mieszczanie i szlachta, będąc patriotycznie usposobioną, odrzucała odpornie rozwój zaprowadzonej używalności języka moskiewskiego, co zmusiło urzędników i nauczycieli, razem z ich rodzinami, do nauczenia się po polsku.

Epizod

Czynię powyższą uwagę, gdyż zwiedzając rodzinne moje miasto Wilno w r. 1911, mając pozwolenie miesiąc czasu do pobytu na Litwie, udzielone przez Moskali za pośrednictwem królowej Grecji Olgi, spotkałem się z sytuacją zbyt dla mnie opłakaną, widząc, że pęta ich niewoli wpiły się zbyt dotkliwie, przeobrażając character dawniejszy miasta na zupełnie obcy, w parciu do obruszczenia Litwy, ojczyzny mojej.

Po głębszym jednak rozeznaniu uspokoiłem się, nabierając przekonania, że tylko namnożenie się niezliczonego napływu urzędników, posługaczy przy stacjach kolei żelaznych, ubranych w stroje moskiewskie i dorożkarzy zmuszonych nosić moskiewskiego kroju poduszkowe nakrycia na głowie, spowodowały chwilową u mnie rozpacz.

Miałem liczne okoliczności - w stosunku ze społeczeństwem kraju - przekonać się, że wartość wzniosłej duszy narodu nie utraciła nic w swojej potędze i że wiara odzyskania lepszej doli stała się pewnikiem dla wszystkich.

Zaprowadzenie komicznej maskarady w Wilnie przez naszych ciemiężców, celem zmoskwiczenia, wpłynęło na młodzież żydowską, która nabierając arogancji, dla zasłużenia się względom silniejszego, rozpychała na ulicach przechodniów, używając głośno mowy rosyjskiej, nie używanej dotąd. Czyniono zaś to bez obawy narażenia się na kijobicie przez spacerujących, mając zapewnienie poparcia przez licznie ustawioną służbę policyjną.

Po upływie lat 48 dozwoliły mi losy oglądać znowu Wilno. W towarzystwie mojej żony; siostry, Rozali Zasimowskiej, i zięcia, hrabiego Karola Potockiego, przebiegałem wszystkie jego zakątki, chcąc odnowić wspomnienia z czasów ubiegłych.

W centralnym swym położeniu Wilno zachowało swój dawny charakter, zmieniło się i rozszerzyło od strony wszystkich przedmieści, skutkiem powiększenia zamieszkiwanej obecnie ludności. Zwiedziłem wiele miejscowości świata i rozlicznych jego miast wspaniałej piękności, ale Wilno pozostało na zawsze napiękniejszym ze wszystkich, a Litwa najbardziej czarującym krajem w mej wyobraźni.

Nieznośne wrażenie wywołało na mnie ujrzenie na placu Katedralnym i naprzeciw wspaniałego gmachu metropolitalnej świątyni - wzniesionej na fundamentach, gdzie się modlili przodkowie nasi do mitologicznych bogów i gdzie się lokują relikwie królewicza Kazimierza - utwierdzonego rozłożystego pomnika dla szkaradnej Katarzyny Wielkiej przez naszych siepaczy, chcących zelżyć naszym świętościom.

Więcej jeszcze drażliwego wrażenia doznałem dnia tegoż, kiedy odwiedzając siostrę mojego kolegi i przyjaciela, Emanuela Jundziłła, pannę Marię, ujrzałem przed oknem jej mieszkania ustawioną na małym placu statuę wiesiciela Litwy Murawjewa.

Moskale postanowili utrzymywać nieustannie nadal od wieku rozpoczętą pracę przez Katarzynę, kontynuując jej praktykę i po śmierci Murawjewa. Wzgląd ten uspokoił mnie zupełnie, upewniając o niezachwianej w powodzenie przyszłości, gdyż i wróg zrozumiał, że niemożebnym jest wynarodowienie Litwy, a groza nie zabezpiecza nigdy wielkiej przyszłości, będąc narażoną na zgruchotanie przy pierwszej lepszej okoliczności.

Przed upływem terminu udzielonego mi pobytu miesięcznego na Litwie miałem czas odwiedzić Oszmianę, Holszany, Bałwaniszki i inne miejscowości ukochanych wspomnień, od dawna utraconych i być rnoże po raz ostatni ujrzanych. Wszędzie doznałern serdecznego przyjęcia i uwielbienia przez wszystkich tych, którzy dowiedziawszy się o moim przyjeździe, chcieli mnie powitać, pomimo obawy narażenia się na kompromitację wobec policji.

Czyniono mi propozycję za pośrednictwem gubernatora Wilna pozostania na stałe, pod warunkiem złożenia wierności cesarzowi Rosji i zaparcia się wyznawanych zasad. Przyrzekano mi za pośrednictwem naczelnika powiatu oszmiańskiego, podpułkownika od żandarmerii, p. Smirnowa, odzyskanie zaufania i dostąpienie godności, jeżeli zechcę okazać gorliwość i udowodnić, że pozostanę szczerym w udzielonej przysiędze. Zrozumiałem, że chciano mnie użyć za szpiega i sponiewierać moją przeszłość.

W chwili gdy odrzuciwszy krzywdzące mnie propozycje, opuszczałem ukochaną Litwę, doznawałem trwogi aresztowania i pogwałcenia udzielonej mi gościnności. Przeszkodą do tego rnusiała być zapewne obecność mojej żony, mojego anioła stróża, która protestem swoim mogłaby narazić Moskali za popełnienie gwałtu na jaki ambaras.

Z biciem serca opuszczałem ukochaną ojczyznę i odetchnąłem po dozwolonym mi przejściu granicy i doznanym odpoczynku w Piątkowie u hrabiego Oswalda Potockiego.

Uważałem za konieczne załączyć tu, nie na swoim miejscu, epizod z ostatnich dni mojego życia z obawy, że nie potrafię dokończyć opisu moich pamiętników z powodu obecnej choroby, co pozbawiłoby mnie możebności wyrażenia przekonań, że nie utraciłem wiary w żywotność mojego narodu i nieodzownego odrodzenia ojczyzny.

Koniec epizodu

Dalszy ciąg opowiadań, rozpoczęty dnia 30 maja 1919r.

Znajdowały się na Litwie wioski złożone z biednych rolników, ale posiadające przywilej szlachecki za usługi udzielone ojczyźnie podczas wojen za czasów ubiegłych, który uwolnił ich od poboru wojskowego jako posiadających splendor rycerski i prawo noszenia pałasza, odznaki oficerskiej, nie dozwalający poniżyć się do stopnia zwykłego żołnierza.

Moskale nie mogli ścierpieć takiego położenia i nie tracąc czasu zaczęli gwałcić wsie zamieszkałe przez tego rodzaju szlachtę - zwaną chodaczkową - odmawiając wartości posiadanych przywilejów i garnąc młodzież ujętą do szeregów wojskowych moskiewskich. Rozpaczliwe sceny rozegrywały się w rozlicznych okolicach pomiędzy tą niebogatą, ale posiadającą wysoką cywilizację szlachtą i napastniczymi hordami moskiewskich żołdaków, w chwili nieuniknionych starć, przelewu krwi i pożarów.

Wszędzie gdzie pospiano, tego rodzaju okolice opustoszały z męskiego żywiołu. Młodzi kryli się po lasach i gdzie mogli, a starsi udawali się - procesując - aż do Petersburga. Tymczasem złowionych podczas ucieczki zabierano gwałtem do wojska, na wieczne zaprzepaszczenie.

Po dokonanej napaści na wieś znajdującą się pomiędzy -Bałwaniszkami i miasteczkiem Holszany, której nazwisko ubiegło mnie z pamięci, zamieszkałą przez chodaczkową szlachtę, gdzie znajdowało się wiele osób posiadających wyższe wychowanie i gdzie mieściło się zarzewie cywilizacyjne i bogate źródło do umoralnienia całej okolicy - Moskale postanowili wytępić tego rodzaju szkodliwą dla nich osadę, rnającą bezpośrednią styczność z ludem, używając do tego wszelkich sposobów barbarzyństwa. Nie jestem pewny, czy ta osada egzystuje obecnie.

Jadąc do Holszan dla uczestniczenia tam w nabożeństwie niedzielnym z moją matką, zatrzymaliśmy się na chwilę w rzeczonej osadzie, ażeby odwiedzić kilka rodzin, z którymi łączył nas przyjazny stosunek, a raczej dla dowiedzenia się o stanie zniszczenia dokonanego przez najście Moskali, mające miejsce przed tygodniem czasu. Płacz, zgrzytanie zębów, rozpacz i żałoba panowała we wszystkich domkach schludnej osady biednych panów.

Z chwilą zatrzyrnania się powozu, we wszystkich przyległych mieszkaniach zjawiły się na gankach i w oknach postacie osób ciekawych dla dowiedzenia się o śmiałku, który się odważył zatrzymać w krainie nieszczęścia. A jednocześnie z rozeznaniem naszych odwiedzin rozległy się lamentacje osób znajomych, chcących podzielić się boleścią z powodu utraconych braci, synów i mężów, których zdołano ująć, jako też tych, którym udało się uciec, skazując siebie na wieczną włóczęgę. Witając nas opłakiwano straty poniesione w ten sam sposób, jak się opłakuje umarłych.

Naturalnie że chwila ta pozostała aż do dzisiaj w pamięci, a podówczas wywarła wstręt i nienawiść do Moskala w dziecinnym sercu, podnosząc takowe do ekstazy i gotowości poniesienia ofiar na przyszłość przy zdarzonej okoliczności.

Pod tego rodzaju wrażeniami wzrastała młodzież litewska, pielęgnując uczucie i potrzebę odwetu, ażeby ocalić kraj dla odzyskania utraconego szczęścia, którym cieszyli się jeszcze przed niedawnym czasem dziadowie nasi. Ojcowie też nasi, chociaż złamani wyprawą Napoleona Wielkiego i powstaniem nieudałym 1830 r., nie pozostawali zupełnie bezczynni, starając się - po kryjomu - stawić przeszkody Moskalom w urzeczywistnieniu powodzenia przedsięwziętych przez nich środków tępienia patriotycznie i cywilizacyjnie rozwiniętej ludności.

Działano ostrożnie, wiedząc, że nie posiadano sił dostatecznych do wystąpienia otwarcie, nie przestano jednak działać. Udzielano przytułek i zaopatrywano w żywność kryjącą się, po lasach chodaczkową szlachtę, umieszczano wielu innych na zarobku pomiędzy mieszczanami rniast i miasteczek, opłacając policję i urzędników chciwych zarobku. Bardziej zaś wykształconych chodaczkowych szlachciców zapisywano w poczet bogatszej szlachty, przyjmując ich - jako krewnych - do sfałszowanych regestrów rodzinnych.

Matka moja, bardzo czynna w protegowaniu nieszczęśliwych, dopomagała licznym w zabezpieczaniu ukrycia w Wilnie i na wsi. Przypominam jeszcze osobę Jana który, zaopatrzony fałszywem świadectwem, zajmował się czynnością ekonoma przy gospodarce Bałwaniszek. Przypominam takoż p. Jacynę, bardzo wykształconego i rozmawiającego po francusku, który ukrywał się na przemian u nas i u mniszek wizytek w Wilnie, gdzie ujęty przez żandarmerię, został skazany na nielitościwą chłostę i wysłanie do aresztanckich batalionów, znajdujących się na jakimś rosyjskim krańcu. Nieszczęśliwy ten Jacyna, męczony dla wykazania winowajców udzielających mu ukrycie, umiał zamilczeć, nie kompromitując żadnego ze swych dobroczyńców i tłomacząc się, że zjawił się do klasztoru, chcąc otrzymać służbę odźwiernego, ale i tam odmówiono mu takowej, żądając dokumentów, których nie posiadał.

Naturalnie że klasztor musiał grubo zapłacić za uwolnienie się od napaści urzędników, korzystających z każdej okazji do obłowienia się łapówkami. Zresztą nie szczędzono takowych, kontentując się, że zaprzedajność urzędników moskiewskich udziela możebność ratunku w licznych wypadkach.

Wielką też dźwignią broniących się od najazdu moskiewskiego było przekupstwo. W ten sposób ratowano się często od zesłania na Sybir i zastosowania innych kar dokuczliwych, jako też konfiskaty. Należy też zanotować - jak to słyszałem w późniejszym czasie od moich rodzićów - że żaden Litwin z owej epoki nie splugawił się szpiegostwem i że Moskale musieli się kontentować pod tym względem slużbą ich policjantów tylko. I dla tej racji nie udało się w Wilnie Moskalom odkryć miejsc posiedzeń szlachty i dowiedzieć się w czas o zapadłych na takowych decyzjach.

Przedsięwzięte dzieło tamowania rozwoju cywilizacyjnego przez Maskali za pośrednictwem dokonywanego pościgu świeczników narodu, w liczbie których potężny wpływ spełniały liczne tysiące uprzywilejowanych wieśniaków, obdarzonych godnością rycerską za ich poświęcenie się w obronie ojczyzny przy odparciu napaści hord barbarzyńskich, spełniało się - niestety - z wielkim powodzeniem.

Przez liczne lata kontynuowały się połowy i trzebienie chodaczkowej szlachty, rozpoczęte w 1848 r. Ujętych na włóczędze wysyłano do rot (batalionów) aresztanckich lub też na Sybir. Inni, którym udało się uciec, zasilali nieszczęśliwy poczet emigrantów w krajach zagranicznych.

W kwiecistym stanie wioseczki i wioski, osiedlone przed niedawnym czasem przez rycerskich wieśniaków, opustoszały już w latach 1850-tych z obecności nawet pozostałych tam kobiet. Mieszkania obracały się w gruzy i zgniliznę, a urodzajne niegdyś łany zarastały chwastem i badylami. Ludność włościańska utraciła udzielane jej rady i przykład w ulepszaniu uprawy gruntów po dokonanej utracie jej szlachetnych sąsiadów. Utraciła też wzory do zbogacenia się w wartość moralną i cywilizacyjną.

Moskwa triumfowała. Nasłano mnóstwo urzędników cywilnych i wojskowych, grubiańskich i nieokrzesanych barbarzyńców. Będąc dzieckiem byłem w stanie ocenić rażącą brutalność panującą nawet pomiędzy tymi, którzy stali na czele zarządu. Upadek szerzył się szkodliwie przez udzielany przykład zbestwienia i opilstwa, dawany przez kierowników moskiewskiego zarządu. Zaraza niemoralności grasowała dowolnie w zabranym kraju. Byłem już w stanie zrozumieć, że barbarzyńska pięta depcze nieszczęśliwą Litwę.

Ówczesne pokolenie nie było zdolne oprzeć się napaści moskiewskiej, wywołując zbrojne powstanie, czyniło jednak wysiłki i wszelkiego rodzaju ofiary dla ograniczenia nieszczęścia. Arystokracja polska, za wyjątkiem Wittgensteina, który występował w roli Moskala, i jednego z Ogińskich, odegrywającego rolę zaprzedanego łotra, zachowała się uczciwie. Nikt inny nie splamił czynem poniżającym uczucie narodowe. Wielu zaś obywateli pracowało szczerze, narażając na poniesienie ofiar, mając moralne poparcie wielkiej zasługi biskupa Wołonczewskiego. O powyższym miał czas w późniejszym czasie oświadomić mnie ojciec Stanisław przed swoją śmiercią.

Najohydniejszym czynem Ogińskiego było spalenie dokumentów szlacheckich, nagromadzanych u niego od oszukanej szlachty, której obiecał udzielić poparcia do potwierdzenia ich swoim wpływem w Petersburgu. Przeklinają do dzisiaj jeszcze pozostali potomkowie na Żmujdzi tych nieszczęśliwych rodzin szlacheckich imię tego Ogińskiego, które ubiegło mnie z pamięci, sprawcę wielkich nieszczęść na pożytek Moskali. Po zniszczeniu zebranych dowódców szlacheckich w jego pałacu na Żmujdzi spalił on archiwum rosieńskie, gdzie się mieściły ich resztki.

CZASY SZKOLNE

Z powodu choroby oczów starszego brata Eustachego, nie mogącego czytać, rodzice nasi zmuszeni byli utrzymywać w domu nauczyciela dla oralnych wykładań lekcji, przy którym i ja jednocześnie pobierałem nauki. Przez dwa lata z rzędu korzystaliśmy obydwaj z erudycji uczonego staruszka, którego imienia nie pamiętam, a którego śmierć nieprzewidziana pozbawiła nas jego nieocenionej obecności. Wiele on umiał, wiele od niego nauczyliśmy się, ale nowi jego zastępcy, płci męskiej, ani też mądre panienki, nie potrafili zastąpić poniesionej straty.

Zresztą względem mojej osoby zbliżał się kryzys utracenia domowego wychowania, gdyż po ukończeniu wakacji gotowano się do odwiezienia mnie do szkoły kadetów. Nieodwołalne losy skazywały mnie do ulegnięcia smutnemu przeznaczeniu utracenia domowego ogniska w dziewiątym roku życia. Boleśnie odczuwałern tę konieczność.

Potrzeba było, ażeby jeden z dwóch nas braci zaciągnął się do służby wojskowej dla ocalenia przywilejów szlacheckich. Czyniono już przygotowania do podróży, a rodzice zbierali informacje dla dowiedzenia się, w której z dwóch szkół kadeckich, Połocka czy też Brześcia, przeznaczonych dla młodzieży szlacheckiej Litwy, zabezpiecza się lepsze wychowanie chłopców.

Tymczasem udało się dowiedzieć Eustachemu, który jako starszy o dwa lata ode mnie posiadał obszerniejsze stosunki z młodzieżą, że w obydwu powyższych kadeckich korpusach Moskale zastosowują metodę niesłychanego rygoru i ciągłego kijobicia dla wytresowania małych chłopaków na wierne sługi cesarza, fanatycznie przywiązane do niego, i dla wyrzeczenia się uczuć narodowych Polaka, uwielbiając wielką Rosję i białego jej cara. Starano się, ażeby podczas tej tresury nie ośmielił się żaden wychowanek odezwać po polsku i ażeby zapomniał rodzinną rnowę.

Eustachy, porozumiawszy się z siostrą Albertyną, postanowił wtajemniczyć w zagrażające mi niebezpieczeństwo, przyrzekając ich pomoc w odwróceniu takowego. Dowiedziawszy się, o co chodzi, nie obawiałem się o możebność utracenia zasad patriotycznych i przerobienia się na Moskala, ale nie mogłem zgodzić się na uleganie barbarzyńskiej metodzie tresury i sponiewierania się dobrowolnego wobec naszych katów.

W okolicznościach, które przeżywałem, wiek dziecinny podnosił nasz umysł do stanu dojrzałości. I dlatego - po głębokiej rozwadze i przygotowaniu się w retorycznym wystąpieniu - stawiłem się wobec moich rodziców z odwagą, zapytując ich, w czyrn zawiniłem, zostając skazany na uleganie tak ciężkiej karze, od jakiej wzdryga się moja natura, mając przeświadczenie, że nie potrafię zastosować się do niej.

Obecni przy tyrn Albertyna i Eustachy poparli mój protest, czyniąc uwagę, że do służby wojskowej będzie można mnie odesłać po ukończeniu szkół gimnazjalnych, gdyż rząd rosyjski nie wymaga, ażeby wysyłano koniecznie niedorostków do korpusów kadeckich.

Interwencja ich przyspieszyła koniec dalszej rozprawie, tym bardziej że i rodzicom ciężko leżała na sercu decyzja narażania na męczarnie ich beniamina i rozłączenie się na lat kilka z moją osobą. Niezwłocznie też oświadczyli, że chcieli tylko zapewnić mi łatwiejszy postęp i świetniejszą przyszłość wojskową, nie wiedząc, że w szkołach kadeckich zastosowany jest barbarzyński rygor. Obecnie zaś, skoro okoliczność tego rodzaju została skonstatowaną, zmieniają swe zamiary i w inny sposób postarają się utorować drogę dla mojej przyszłości. Widząc zaś nadzwyczajne rozdrażnienie i rozpacz, jaką byłem przejęty, obawiając się jednocześnie o moje zdrowie, przycisnęli mnie do swego łona, uspokajając i nakazując, ażebym unikał nadal wpływów niepotrzebnej egzaltacji i we wszelkich potrzebach udawał się wprost do nich o poradę.

W tydzień później znajdowaliśmy się w drodze z Bałwaniszek do Wilna, odbywając podróż powozami, po drogach trudnych do przebycia, i zatrzymując się na pierwszy nocleg w karczmie Żydka Icka Bakszty w Oszmianie, posiadającego protekcję i zaufanie naszych rodziców i będącego doradcą jako też pośrednikiem we wszelkich handlowych operacjach, sprzedaży zboża, lnu, wełny i orzechów, wychodzących zwykle na pożytek stron obydwóch. Ickowi użyczano też pożyczki pieniężne bezprocentowe, wierząc mu na słowo tylko. Okoliczność ta ostatnia pozwoliła prędko wzbogacić się jemu, a rodzicom moim uzyskać wiernego przyjaciela.

Usłużność Icka Bakszty z żoną i resztą jego rodziny względem nas była nadzwyczajną. Częstował on rodziców gorzałką pejsachówką, winem rozynkowym, a w wypadku jeżelibyśmy znajdowali się u niego w dzień sobotni, przysyłano do stołu rybę przyrządzoną z sosem pieprzowym i szafranowym, złowioną w Oszmiance, a przyrządzoną przez znającą się na kulinarnej sztuce panią Ickową.

Pomimo tego że odległość Bałwaniszek od Oszmiany nie była znaczniejszą od trzech godzin drogi i było można odbyć nocleg przynajmniej o drugie tyle dalej poza Oszmianę, nie omieszkano nigdy ją ominąć. Czyniono to dla przyzwyczajenia się powoli do niewygód podróży, jako też dla załatwienia rozmaitych interesików i zasięgnięcia informacji.

Następującą noc przepędzano w jednej z licznych oberży, znajdujących się na trakcie wiodącym z Oszmiany do Wilna, który letnią porą posiadał niedogodność podnoszenia kurzu, a na wiosnę i w jesieni - podczas roztopów lub deszczów - stawał się trudnym do przebycia, gdyż trakt ten, chociaż bardzo szeroki, nie był opatrzony szutrem i koła powozów zagrzęzały zbyt głęboko w błocie, z trudnością wyciągane przez dobrze wypasione konie. Okoliczności powyższe skłaniały obywatelstwo do odbywania podróży powoli, zatrzymując się często na odpoczynki dla otrzęsienia się z kurzu, oczyszczenia się z błota i nakarmienia podróżujących i koni.

Oprócz obfitych zapasów przygotowanych przez gosposie, które prędko zużywały się z powodu wzmagającego się apetytu, zakupywano znajdujące się w oberżach wiktuały pożywcze, jeżeli nie dla siebie, to dla czeladzi, chcąc zapewnić karczmarzom odpowiedni zarobek, gdyż stosownie do doniosłości takowego powiększała się uprzejmość służby hotelowej do gości.

Pomimo tego, że tylko 9 godzin drogi oddzielało Oszmianę od Wilna i możebne było dokonać podróż w ciągu jednego dnia, zwykle zatrzymywano się na nocleg w jednej z oberż, znajdujących się na środku drogi albo o trzy mile przed Wilnem, ażeby dokonać wjazdu do wielkiego miasta wczesnym porankiem. Na ostatnim noclegu wyczerpywały się wszelkie pożywcze materiały, oprócz przeznaczonych i wiezionych w podarunku krewnym i znajomym, które przepełniały rozliczne i obszerne kryjówki bryczek i powozów.

Zimową porą, na noclegach, oprócz licznych szklanek herbaty spożywanej z wrzącego nieustannie samowaru, łącznie z rozlicznymi zakąskami, przygotowywano takoż posilny napój z grzanego piwa ze śmietaną. Popijiano czasami krupnik, napój przyrządzany z gorzałki i miodu, albo też miód litewski. W libacji tego rodzaju - jako zagrażającej upojeniem się - brali udział tylko mężczyźni.

Powolne odbywanie podróży, spowodowane trudnościami roztopów i dżdżystej pory roku, kontynuowało się z niewielką różnicą takoż podczas posuszy, kiedy ustawała wszelka racja do tego. Pochodziło to z powodu szukania wrażeń i nagromadzenia materiału do długich opowieści doznawanych przygód, chociaż z krótkiej podróży, kiedy brakowała sposobność i racja do przedsięwzięcia dalekich za granicą. Zresztą chciano zastosować się do przyjętych zwyczajów, które przekraczano tylko w nadzwyczajnych wypadkach, kiedy chodziło o sprowadzenie lekarza z Wilna albo spełnienie misji na pożytek patriotyczny. Podówczas leciano na zabój, spełniając podróż tam i nazad z Oszmiany do Wilna w ciągu jednej doby, bez uskarżania się na doznane fatygi. My nie mieliśmy potrzeby spieszyć się i dlatego na trzeci dzień tylko po wyjeździe z Bałwaniszek przybyliśmy do Wilna, po ukończonej wakacji 1851 r., gdyż rodzice po umieszczeniu mnie w którejś ze szkół przygotowawczych mieli zamiar powrócić na wieś dla kierowania gospodarki.

Po upływie kilku dni czasu zostałem umieszczony w internacie prywatnego niemieckiego pensjonatu, zostającym pod kierunkiem p. Hermana, a raczej jego córki, panny Elwiry, gdyż z powodu podeszłego wieku nie był on w stanie zadosyćuczynić wszelkim potrzebom gospodarki szkolnej.

Nie pamiętam, jakie powody skłoniły rodziców do umieszczenia mnie w niemieckim zakładzie wychowawczym, który - zdaje się - był jedynym tego rodzaju w Wilnie. Nie mogę skarżyć się ani też wychwalać tej instytucji, nie będąc w stanie oceniać zalet ani też egzystujących w niej braków. Wiem tylko, że wszystko zmieniło do szczętu tryb poprzedniego wychowania i wydawało się mnie, że zostałern przeniesiony do jakiejś nieznanej krainy. Inaczej tu karmiono, inaczej nas lokowano do snu.

Zamiast łóżek każdy z wychowanków posiadał komodę, w której oprócz pościeli, mieściły się wszystkie jego odzienia i bielizna. Po wysunięciu dolnej szuflady układano nas do snu w tejże komodzie, nakrywając piernatami. Z wczesnym porankiem służba szkolna zasuwała szuflady nocnego naszego mieszkania, komody powracały do ich pierwotnego kształtu, przypierane do przeciwległych ścian bardzo długiej sali, która zmieniała się niezwłocznie w jadalną; w pośrodku niej ciż sami służący umieszczali sztuczne stoły i trzy razy na dzień nakrycia na nich dla naszego śniadania i obiadów. Wszystkie tego rodzaju operacje odbywały się pod czujnym okiem panny Elwiry, niezmordowanej w pracy i umiejącej nakazywać przykładny rygor służebnikom zakładu.

Po raz pierwszy znalazłem się w licznym stowarzyszeniu obcych mnie współuczni, w liczbie których znajdowało się kilku Niemców i Moskali. Nieprędko zorientowałem się w tego radzaju położeniu, nie posiadając żadnego przyjaciela do poradzenia i do zwierzenia się z doznawanego uciemiężenia.

Na wielką moją pociechę, w liczbie powiększającej się codziennie nowych przybyszów do szkoły, zjawił się po upływie kilku dni czasu mój znajomy od dawna i przyjaciel dziecinny, Kazimierz Girdwoyń. Spotkanie się z nim ustaliło równowagę w moim rozpaczliwym odosobnieniu. Czułem się ożywiony i silny do zwalczania wszelkich przeciwności nadal, ażeby z zapałem oddać się pracy naukowej.

Uczono nas w tej szkole języków niemieckiego, francuskiego i rosyjskiego, mając odpowiednich nauczycieli dla dwóch ostatnich, gdyż panna Elwira z jej ojcem, umiejącym mówić po polsku, wystarczali do zadośuczynienia potrzebie nauczania nas po niemiecku. Wszelkich trudności doznawałem rozpoczynając naukę rosyjskiego języka, gdyż ani panna Elwira, ani też profesor nie umieli wytłumaczyć znaczenia licznych słów rosyjskich, nie mających podobieństwa z polskimi, dla rozeznania których nie udzielono nam słownika. Nie jestem też pewny czy podówczas egzystowały takowe. Trudno takoż było oswoić się z wymową i tonacją rosyjskiej mowy, posiadającej odmienny od naszej charakter. Stanowiło to przyczynę, że zwykle Polak marudzi się w udoskonaleniu posiadania rosyjskiego języka, pomimo tego że większość rzeczowników i słów w obydwóch językach posiadają te same podstawy słowiańskiej mowy. Wpływ fińsko-tatarski spowodował tego rodzaju odmiany.

Pomimo wszelkich trudności nauczyłem się o tyle rosyjskiego języka, że po upływie szkolnego roku potrafiłem zdać egzamin i zostać przyjęty do 2 klasy gimnazjum wileńskiego. Chcę przypuszczać, że jedynie potrzeba zabezpieczenia środków utrzymania kierowała pracą usilną starego Hermana i szanownej jego córki Elwiry. Nie zauważyłem nigdy, ażeby chciano aplikować wzgledem dzieci polskich propagandę na pożytek Niemców albo też ich wyznania religijnego. Oboje oni zachowywali troskliwą opiekę względem mojej osoby, chcąc zastąpić brak radziców podczas krótkotrwałej choroby, jaka mnie nawiedziła po umieszczeniu u nich. Zachowuję zawsze miłe wspomnienie i czuję się obowiązany za troskliwość, za odniesione korzyści w naukach i za udzielenie moralnych pożytecznych instrukcji.

Pobyt w szkole Hermana posłużył do oswojenia się w obcowaniu z licznymi na raz osobami, do kolegowania z nimi, do brania udziału w zabawach podczas rekreacji i spacerów, czasami do sprzeczek, do zawiązywania przyjaźni i do łączenia się w koterie pod przewodnictwern zwykle odznaczających się szczególniejszym postępem w naukach i zdolnościami, a czasami pod kierunkiem imponującego wzrostem i budową ciała.

Szczególniej przez odosobnienie w szkole Hermana nabyłem niezależność w decydowaniu licznych kwesti mnie obchodzących, tak że po wstąpieniu do 2 klasy gimnazjum wileńskiego czułem się zdolnym doradzać sobie we wszelkich potrzebach. Zdawało się mnie, że dorosłem już dojrzałego wieku.

Ponieważ rodzice moi zarnieszkiwali na wsi, umieszczono mnie u stryjostwa Józefów Mineyków na mieszkaniu, gdzie doznawałem nieporównanej gościnności, rodzicielskiej pieczołowitości, a często przesadzonych pieszczot, co wpłynęło na uzurpowanie zbytecznej dla mnie niezależności na raz.

Nie zdając rachunu nikornu z moich czynności, uczyłem się w godzinach przeze mnie wyznaczonych i wychodziłem na miasto dowolnie, z obowiązkiem tylko wracania w czas do obiadów, gdyż stryj, ukochany Józef, gniewał się niezmiernie za wszelkie tego rodzaju przekroczenia.

Chcę jednak wspomnieć, że udzielona mi zbyteczna wolność nie sprowadziła nigdy na żadne bezdroża, gdyż zaszczepiona silnie moralność przez moją matkę strzegła mnie od korupcji zawsze. Zażywałem swobody ruchów dla przedsiębrania wycieczek poza miasto i dla układania notatek z wykładów szkolnych, wspólnie z Bolesławem Borejszą, moim wielkim przyjacielem. Nie posiadałem nigdy korepetytora, a postanowiłem uczyć się pilnie, ażeby uniknąć kary cielesnej, wymierzanej każdej soboty niemiłosiernie, którą kontynuowano aż do czwartej klasy.

Zwykle inspektor gimnazjalny zjawiał się we drzwiach pierwszych trzech klas początkowych z notatką uczni, którzy otrzymali zera od profesorów, wywołując ich na korytarz, ażeby ruszyć następnie na czele licznej gromady do osobnej stancji dla wymierzenia kary za nieukę i za swawolę, stosownie do liczby otrzymanych zer w czasie tygodnia. Jeden ze stróżów gimnazjalnych, silnej budowy, znany pod imieniem Wiktora, porywał po kolei chłopców prawą ręką za kark i ułożywszy na stołku, lewą wymierzał wyznaczoną liczbę przez inspektora niemiłosiernych razów w obnażone ciało wymoczonymi brzozowymi rózgami, zmuszając nieszczęśliwe dzieci do przerażających wrzasków spowodowanych doznawaną boleścią. Wrzaski tego rodzaju rozlegały się po całym gmachu, wywołując przestrach takoż pomiędzy młodzieżą, której się udało ocalić od tej egzekucji.

W wypadku jeżeli który z krępszych chłopców stawiał opór Wiktorowi w zawładnięciu nim, na rozkaz inspektora dopomagała mu reszta dzieci skazanych na rózgi do ubezwładnienia nieszczęśliwego, narażając go na dubeltową liczbę razów, daleko ciężej wymierzonych przez rozgniewanego i zakompromitowanego niemocą Wiktora.

Był on rodzajem kata, zawsze obecny na korytarzu, zajmując pozycję na jednyrn z kątów takowego, przy drzwiach, przy którym w dzbanie napełnionym wodą moczyły się rózgi brzozowe. Mówiono, że woda ta była zaprawiona wapnem dla nadania rózgom sztywności. Inspektor gimnazjalny, zajmujący pozycję przy stole ustawionym na przeciwnym krańcu korytarza, mógł w każdej chwili wypotrzebować usługę Wiktora dla skarcenia któregoś z uczni wypędzonego przez profesora na korytarz za wyrządzoną psotę. Korytarz ten, opalany zimową porą, służył na użytek stały inspektorowi i Wiktorowi.

Dwójca ta wyobrażała w opinii gimnazjalnych dzieci jedną postać w dwóch osobach, z tą tylko różnicą, że pierwsza była nieublagalną zawsze, a druga dawała się ułaskawić za ofiary udzielone po kryjomu przez uczniów i ich rodziców dla zmitygowania impetu wymierzanych razów.

Uczniowie potrafili zbadać niektóre słabostki ich oprawców dla uniknięcia ciężkich razów, z czego korzystali najbardziej wszyscy stali klienci każdej soboty, układając się dobrowolnie na stołku i mając w porę spuszczone spodenki. Nie tylko u Wiktora uległość tego rodzaju mitygowała pasję, ale i p. inspector, jako Moskal, umiał oceniać doniosłość sytuacji. Zdarzało się też często, że dla wynagrodzenia wzorowej subordynacji młodzieńca zmniejszał liczbę razów wyznaczonych do aplikowania.

Dobrotliwym okazywał się takoż Wiktor dla uczni, którzy nie zapominali udzielać czasem kubanów, które zapewne stanowiły główną podstawę jego dobrobytu. Umiał też on uniknąć podejrzeń inspektora o przekupstwo przez podnoszenie pęku rózeg bardzo wysoko i przez szczególniejsze wykrzykniki w czasie uderzeń, które służyły dla zamaskowania zmniejszonych impetów. Straszne wrażenie czyniły na mnie wszystkie te operacje skórybicia, czyniłem też nadzwyczajne starania dla uniknięcia ich aplikacji na mojej osobie.

Wpływ okolicznościowy spowodował, że znaczna liczba dzieci dojrzewała przedwcześnie. Wielu z nas, któryrn udało się zapoznać z wywieraną presją do ciemiężenia nas przez Moskali, uważało siebie za dorosłych, gotowych - w razie potrzeby - wystąpić do walki otwartej i dać się zaćwiczyć za sprawę ojczyzny, unikając wszelkich okazji do sponiewierania się i na zasłużenie na słuszną karę za hultajstwo albo też psoty szkolne.

Pamiętam, że zaraz po moim wstąpieniu do gimnazjurn został skazany jeden uczeń czwartej klasy, którego imię ubiegło mi z pamięci, na karę wymierzenia mu setki knutów na placu publicznym, przywiązanemu do eszafoty za wyznawanie uczuć patriotycznych i za harde stawianie się wobec sędziów podczas czynionych badań. Podczas katowania nieszczęśliwej ofiary otaczali takową jego koledzy i uczniowie wyższych klas; nam, mniejszym, nie dozwolono dostępu, zapewne nie chcąc, ażebyśmy świadomili się o egzystencji ruchu patriotycznego. Śledziliśmy jednak następstwa tego wypadku, dowiadując się, że dwa razy zemdlałego badał lekarz i że potrafiono zaaplikować połowę liczby knutów nieszczęśliwej ofierze, odwożąc oszarpanego z mięśni do szpitala w zamiarze dopełnienia reszty uderzeń po wyleczeniu.

Wedle nastepujących wieści twierdzono, że chłopak nie dał się uzdrowić, a inni mówili, że wywieziono go na Kaukaz, lokując w zakładach dyscyplinarnych, ażeby podrosłego użyć do wojska w wojnie z Czerkiesami, których pewna część broniła się jeszcze od napaści moskiewskich. Pewnym jest tylko, że zaprzepaścił się on z Wilna na zawsze, a biedna rodzina mieszczańska nie śmiała troszczyć się o swego syna i dopytywać się o los buntownika dla uniknięcia kary zesłania na Sybir za nieprzychylne usposobienie.

Nie był to pierwszy i ostatni wypadek. Często karano dzieci za najmniejsze podejrzenie o nieprzychylne usposobienie do rządu. Bedele gimnazjalni, zamiast śIedzić niemoralne zachowywanie się gimnazjalnej młodzieży, mieli polecenie szpiegować - szczególniej uczniów wyższych klas - o należenie do tajemniczych stowarzyszeń, chociażby nie egzystujących wcale. Rzucano się na pierwszego lepszego, który odważył się wyjawić nieprzychylnie do rządu, ażeby narazić się na katusze zaaplikowane na osobie zamordowanego w poprzednim opisie ucznia.

Rodzice wszystkich nas używali wszelkich możebnych wpływów do umitygowania dziatwy, która uważała za punkt honoru narażać się na wszelkie katusze, sądząc, że przez to przyczyni się do wyswobodzenia z niewoli ojczyzny. Długo pocili się rodzice i opiekuni ówczesnej młodzieży szkolnej, ażeby powstrzymywać ją od narażania się na niepotrzebne demonsrtracyjne wyjawianie patriotycznych usposobień i przekonać ją, że należy postępować ostrożnie, ukrywając takowe przed nieprzyjacielem, ażeby nie ułatwiać mu tępienia najszlachetniejszych i najpotrzebniejszych na przyszłość obywateli kraju. Szczęśliwie też się stało, że opinia ta została zrozumianą przez dzieci i powstrzymywała ich od wynurzeń swych prawdziwych usposobień, nauczając bycia skrytymi nieprzyjaciółmi Moskala, aż do czasu kiedy nastąpi chwila wyzwolenia.

Potrzeba zastosowania w czyn obłudy uczyniła nas przedwcześnie poważnymi, wprowadzając na drogę konsipiracyjnych porozumień i pozbawiając werwy do zabawek i swawoli dziecinnej, tak zwykłej i nieodzownej w pierwszych latach naszego życia. Przedwcześnie postarzeliśmy się; dwunastoleni chłopcy dorośli do dojrzałego wieku, starsi byli posępnymi, starcami, a drobna dziatwa mały udział brała w zabawach, dozwolonych na dziedzińcu szkolnym podczas rekreacji. Wszyscy wiedzieli, że się znajdują w niewoli moskiewskiej i że są pogrążeni w wielkim nieszczęściu.

Zrozumiana potrzeba umitygowania się w okazywaniu patriotycznych usposobień i zachowania się cierpliwymi do spełnienia wielkiego powołania na przyszłość sprowadziła młodzież na drogę pracy naukowej z wytężeniem wielkim wszystkich sił, ażeby lepiej się wykształcić i zdobyć wiedzę. Pozostały wpływ przez weteranów, byłych profesorów Uniwersytetu Wileńskiego, oddziaływał wiele na wzmożenie moralne tak nauczycieli gimnazjalnych, z których niektórzy pobierali w nim ich wychowanie, jako też na młodzież szkolną, która zachowała do nich zaufanie i szacunek. Nauczycielami tymi byli Tamulewicz, Horbaczewski i kanonik Bereśniewicz.

Oprócz religii wszystkie inne przedmioty były wykładane w języku rosyjskim. Profesorom było zabronione odpowiadać uczniom po polsku na ich zapytania czynione w naszej mowie, z obowiązkiem karcenia ich za tego rodzaju przestępstwo. Naturalnie że nigdy nikt z nas nie naraził się na ukaranie przez nich, ale zrozumieliśmy prędko, że roztropność nakazywała nam zachowywać się uważnie, ażeby nie narażać na kompromitację Polaków nauczycieli, skarb nasz nieoceniony, i utracenia ich na zawsze, gdyż dyrekcja gimnazjum złożona z Moskali rnogłaby ich przenieść do Rosji albo też pozbawić służby. Stało się na odwrót, przez psotników uczni, którzy tłumacząc się niewiadomością wyrażenia się po rosyjsku, czynili zapytywania w polskim języku do profesorów moskiewskich, żądając lepszego wyjaśnienia niezrozumiałych niby to kwestii. Wywiązywała się podówczas dyskusja i rejwach jeneralny na wielką pociechę nas wszystkich, gdyż moskiewscy nauczyciele, koszlawiąc nasz język, którego poduczyli się trochę podczas krótkotrwałego pobytu w Wilnie, chcieli nam wytłumaczyć znaczenie niezrozumiałych kwestii w polskim języku.

Po polsku nie wolno było się odzywać nauczycielom Polakom, a Moskale rnogli go używać aż do czasu zupełnego wyćwiczenia się w używaniu naszej mowy, co też było nietrudnym, gdyż w Wilnie po moskiewsku nikt jeszcze się nie nauczył. Naturalnie że młodzież szkolna nie używała innej mowy w porozumiewaniu się wzajemnyrn, a takoż Moskale czuli się jeszcze bezsilni do zabronienia w publicznym użytku polskiej mowy. Wszystkie rodziny urzędników moskiewskich ze służbą i dziećmi musiały się nauczyć po polsku, ażeby zapewnić znośną egzystencję pomiędzy nami. Wielu z naszych kolegów szkolnych Moskali nauczyło się i rozmawiało z nami po polsku.

Skasowanie wszechnicy w Wilnie i wykładów nauk w niższych szkołach w języku polskim zagrażało zakażeniem naszej mowy. Niebezpieczeństwu tego rodzaju stawiało odpór społeczeństwo nasze przez utrzymywanie prywatnych wykładów języka i historii polskiej w bogatszych rodzinach i przez udzielanie lekcji przez stowarzyszenie pań po mieszkaniach biedniejszych rodzin mieszczańskich. Przy tym pozostali weterani uniwersytetu których przypominam sobie p. Jundziłła, profesora nauk przyrodzonych i autora Flory Litewskiej, jako też p. Jochera, zdaje się, byłego bibliotekarza sławnej biblioteki zagrabionej do Moskwy, nie ustawali utrzymywać wpływu na osieroconą młodzież szkolną, garnąc ją - w dnie niedzielne i inne świąteczne - do udzielania nauczających wykładów w dźwięcznej naszej mowie, oprowadzając po ograbionym gmachu muzealnym i innych gabinetach uniwersyteckich, ogołoconych prawie zupełnie, i opowiadając o ich poprzednim bogactwie i o znaczeniu pozostałych przedmiotów.

Naturalnie że nauki te były czynione z wielką oględnością i po cichu dla uniknięcia podejrzenia. Zbieraliśmy się pojedynczo i w małej liczbie, oczekując kolejki powtórnego zjawienia się na oznaczone punkta, dla korzystania z dalszego programatu tych wykładów. Nie kontentowali się ci zacni mentorowie, odgrywający rolę cyceronów, opowiadaniem o znaczeniu nie mających żadnej wartości pozostałych, po dokonanym ograbieniu, przedmiotów w gabinetach i muzeum, ale zwracali się, przy ciągle zdarzających okolicznościach oddalania się agentów policyjnych, do wykładów mających wartości naukowe, historyczne i moralne, ażeby utwierdzić prawdę, obalić fałsze i podnieść znaczenie cnoty, jaka powinna przyświecać młodzieży polskiej w jej przyszłym powołaniu.

Odprowadzano nas takoż po znajdujących się w Wilnie prywatnych gabinetach archeologicznych i galeriach obrazów, mających wielką wartość, gdzie wolni od asystencji policyjnej nasi nauczyciele mogli bez przerwy spełniać swą misję chwalebną na pożytek pognębionej ojczyzny.

Nie tylko dwaj wspomnieni mentorowie, ale liczne grono innych świeczników, pozostałych z uniwersytetu, sprawowali misję ratowania młodzieży od obruszczenia, oprowadzając po mieście i poza nim, wszędzie gdzie pozostały ślady ze świetnej naszej przeszłości i smutnych dni obecnego ucisku, ażeby opierając się na takowych wpłynąć na oświadomienie nas z tym, co utraciliśmy i co nam pozostało.

W ten sposób wzrastając i postępując stopniowo do wyższych klas gimnazjalnych, oświadamialiśmy się ze świetnością naszej przeszłości i zupełnyrn ogołoceniem pod względem materialnym i moralnym obecnej naszej ojczyzny. W ten sposób dojrzewała młodzież mająca wywołać powstanie, od czego ich ojcowie i całe starsze pokolenie stało się niezdolne do powściągnięcia od niezupełnie zorganizowanego wybuchu.

Silne wrażenie nas ogarniało przy spotykaniu się ze zburzonymi naszymi świątyniami, z dosłychiwaniem lamentów mordowanych mieszkańców, zmuszanych do zaparcia się - pad uderzeniem knuta - wyznawanej wiary i z wywołanego popłochu skutkiem panującego poboru.

Starzeliśmy przed niewczasem. Młodzież szkolna wileńska wyglądała na młodzieniaszków pozbawionych ruchu i przeznaczonych na klasztorne powołanie. Wszyscy młodsi i starsi czuli się pogrążeni w ciężką żałobę, będąc oświadomieni z nieszczęśliwym położeniem kraju. Trudno im było oddawać się zabawom i swawoli; wszyscy spoważnieli, zachowując tylko uczucie ratowania się od zagrożonego nieszczęścia przez ostrożne ich zachowanie się wobec szpiegujących bedeli. Wszyscy uczniowie w rozmowie ze sobą używali polskiej mowy, gdyż Moskale nie mogli zastosować na raz całej metody ich przemocy względem nas, zmuszeni tymczasowo nauczać się sami po polsku, nie będąc w stanie zrozumieć i być zrozumiałymi przez otaczające ich społeczeństwo.

Ciekawego rodzaju stosunek zachowywał się między młodzieżą wyższych klas gimnazjalnych a moskiewskimi władzami takowych, które były przeświadczone o nieprzyjaznym jej usposobieniu do Rosji, ale nie znajdywały możebności do zaprowadzenia zmiany, wiedząc, że żadnego rodzaju propaganda nie potrafi zmienić sytuacji. Uważając zatem starszą młodzież za utraconą, starano się wpływać na przerobienie uczuć pomiędzy drobną dziatwą klas niższych. Urządzano często przedstawienia teatralne wyborowych scen wzbudzających szczególniejszą miłość i wdzięczność do dobrotliwego cara, który umie wynagradzać obficie wiernych swoich wielbicieli. Prowadzono nas ordynkiem i usadawiano w fotelach i lożach, obdarzając łakociami podczas antraktów i doradzając, ażebyśmy starali się zasłużyć na łaski cesarza, jeżeli chcemy zabezpieczyć naszą wielką przyszłość. W dnie imienin cesarskich ceremoniał ten był jeszcze donioślejszy, ale wszelkie wysiłki propagandystyczne obracały się wniwecz. Młodzież szkolna, nawet pomiędzy drobną dziatwą, nie dawała się ulegać pokusom, wiedząc, że Moskal jest naszym tyranem i że należy go nienawidzić.

Po przegraniu wojny krymskiej przez Moskali i raptownej śmierci cesarza Mikołaja przelękli się nasi tyrani utracenia posiadanej potęgi, a nawet możebności wybuchu rewolucyjnego w swych zaborczych posiadłościach, i dla tej racji przystąpili niezwłocznie do wymagania przysięgi wierności do następcy tronu, Aleksandra II, od wojska, a przez nie od wszystkich stanów cywilnych kraju. W tym celu urządzono we wszystkich kościołach katolickich i innych żałobne nabożeństwa za duszę zmarłego Mikołaja, po ukończeniu którego zgromadzona publiczność wzywana była do wykrzykiwania na rzecz nowego cesarza przez dyrygującego kapłana, odczytującego urzędowy rytuał odbieranej przysięgi. Publiczność ta wrzeszczała w niebogłosy, sądząc, że chodzi o ogłoszenie praw konstytucyjnych, zwalniających karby niewoli i o udzielenie amnestii dla uwięzionych i skazanych na Sybir. Rozpuszczano umyślnie przez rządowych agentów i miejscową policję tego rodzaju bałamutne wieści dla zgromadzenia do kościołów licznej publiczności, wiedząc, że inaczej bardzo mało adeptów do wyrażania wierności i składania fałszywej przysięgi stawiłoby się na innego rodzaju apel.

Po ukończonym nabożeństwie w kościele Św. Jana, przyległym do gmachów wileńskiego gimnazjum, gdzie zgromadzoną była ucząca się młodzież razem z nauczycielami i dyrekcją szkolną, dla uczestniczenia w niezrozumiałym takoż dla nikogo ceremoniale, zostaliśmy wszyscy odprowadzeni do gimnazjalnego gmachu, gdzie zobowiązano uczni wszystkich klas bez wyjątku do podpisywania na wielkich arkuszach potwierdzenia imiennego udzielonej przysięgi. Miałem wówczas trzynaście lat wieku i rozumiałem doniosłość gwałtu i podstępu szkaradnego, przedsięwziętego przez władze rządowe, ażeby wymożeniem podpisu obarczyć sumienie młodzieży ciężarem krzywoprzysięstwa, którego dobrowolnie nikt z nas nie udzieliłby, i uczynić ją odpowiedzialną, jako też każdego z nas indywidualnie w wypadku jej złamania.

Zdawało się wszystkim, nam doroślejszym, że czart wymusza na nas cyrograf zaprzedania mu duszy, ale byliśmy w niemocy oprzeć się, wiedząc, że każdego, który by odważył się odmówić podpisu, zakatowano by na śmierć. Usadowiona młodzież w ławkach każdej klasy podpisywała akt upodlenia się, pod dozorem wyznaczonych nauczycieli, w milczeniu, po czym wolny był każdy opuszczać szkołę z powodu udzielonej na cały dzień rekreacji. Nawet dzieciaków pierwszej klasy gimnazjalnej nie uwolniono od tego ohydnego przymusu. Każdy wracając do domu rozmyślał nad ciężarem nieznośnym, jakim go obarczono: "wiernego i zaprzysięgłego poddanego cesarzowi Wszech Rosji", ale jednocześnie zradzała się represja i wyrzut sumienia, czyniąc gotowym każdego do uwolnienia się z popełnionego błędu przy okazji nowego powstania.

Pod wpływem nie zbadanego pomysłu, w chwili kiedy przyszła na mnie kolej do podpisywania przysięgi, nabazgrałem nie egzystujące imię i nazwisko i uszczęśliwiony tym fortelem poleciałem do domu ażeby zakomunikować rodzicom mój pomysł. Zdawało mi się na chwilę, że zostałem uwolniony od wszelkiej skazy pohańbienia się, ale po głębszym rozmyśle zrozumiałem, że nie zdobywszy się na wyraźny protest, nie posiadam najmniejszego prawa wyjątkowego do usprawiedliwienia mojego wyróżnienia się od innych kolegów. Zrozumiałem jednocześnie, że naraziłem niepotrzebnie moich rodziców na wielki niepokój którzy przewidując możebność kontrolowania podpisów, znajdowali się w ciągu kilku dni z rzędu przejęci śmiertelną trwogą.

Pomysł mój może posłużyć tylko dowodem, że od lat dziecinnych młodzież mająca wywołać powstanie 1863 r. widziała potrzebę używania podstępów, nie mogąc wzrastać i kształcić się na zasadach wskazanych moralną regułą, dającą się praktykować w szczęśliwych krainach, gdzie panuje niepodległość, której zabrakło nam w Polsce.

Niepowodzenie doznane przez Moskali w wojnie krymskiej wpłynęło wiele na stępienie impetów wymierzanych przez nich dla wynarodowienia Litwy, mieszkańcy której cieszyli się z tej porażki, ubolewając, że nie umieli skorzystać ze zdarzonej okoliczności dla zwolnienia zbyt dokuczliwych pętów niewoli. Musiano się kontentować tylko przeświadczeniem, że Rosja rnoże być zwyciężoną.

A tymczasem władze rządowe lokalne zaczęły się zachowywać mniej irnpertynencko do wszystkich klas społeczeństwa, mając zapewne odpowiednie instrukcje z Petersburga, gdzie obawiano się wywołania rozruchów. Zaczęto też w Wilnie rozsiewać pogłoski, że nowy cesarz ma zamiar obdarzyć kraj licznymi dobrodziejstwami za okazywaną wierność etc. Jednocześnie zaprzestano pościgu na jednodworcach, czyli na szlachcie chodaczkowej, jako też na unitach, nie nawracając ich chłostą do prawosławia.

Porażka doznana przez Moskali dodała otuchę w społeczeństwie wileńskim o tyle, że odważono się przedstawiać w teatrze municypalnym przedstawienia posiadające charakter czysto polski, a nawet dramat świeżo skomponowany przez Kondratowicza (Syrokomlę), w którym aktorowie zjawili się na scenie w ubiorach polskich, wywołując wielki entuzjazm u licznie zebranej publiczności. Dramat ten, wskazujący obowiązek poświęcenia się na potrzebę ojczyzny, czynił wielki wpływ szczególniej na młodzież szkolną, skłaniając ją do uwielbienia ówczesnego poety Litwy i do rozrywania niektórych sekretnie przepisywanych jego poezji, których nie można było ogłosić drukiem. Władze rządowe, świadome wytworzonej zmiany, znajdowały się biernie, notując tylko albo też mitygując zbyt wyraźne wystąpienia patriotyczne.

Gubernator wileńiski zawiadomił marszałka szlachty gubernialnego, a prefekci marszałków powiatowych o postanowieniu nowego cara Aleksandra do odwiedzenia miasta Wilna, stolicy Litwy, wykazując im potrzebę zwołania obywatelstwa na zjazdy dla naradzenia się i przedsięwzięcia odpowiednich środków do uroczystego przyjęcia wszechpotężnego gościa i wyrażenia mu najpoddańszej wierności kraju, stanowiącej gwarancję dla jego rozwoju i udzielającej szczególniejszą zręczność dla otrzymania orderów i wyższych rang marszałkom i wybitniejszym reprezentantom szlachty. Obywatelstwo nie omieszkało skorzystać z tego wezwania i zgromadziwszy się na sejmiki powiatowe wysłało swoich reprezentantów do Wilna, ażeby mogli oni tam naradzić się nad polepszeniem sytuacji, wymagając od cesarza Aleksandra udzielenia odpowiednich zmian i reform, zapominając o zręczności uzyskania zaszczytnych mundurów i błyszczących orderów.

Zgromadzona następnie reprezentacja szlachecka ze wszystkich powiatów na wielki sejm gubernialny do Wilna, rozmyśliwszy podczas kilkudniowych debatów, postanowiła prawie jednogłośnie wystąpić patriotycznie, odrzucając wsteczne propozycje kilku zakupionych przez rząd moskiewski fałszywego zakroju - niby to litewskich - obywateli, którzy doradzali zaniechania wyrażania jakiego by to nie było rodzaju żądań i występowania z pretensjami reform, kontentując się okazaniem nieograniczonej wierności do tronu, na wieczne czasy, i unikając wszystkiego, co by mogło wywołać nieukontentowanie dostojnego gościa i uszczuplić doniosłość znanej gościnności litewskiej.

Organa tego rodzaju, razem z gubernatorem Wilna, doradzały obywatelstwu, ażeby porzuciwszy politykę, zajęło się upiększaniem miasta i urządzeniem wspaniałych obiadów i balu, dla podniesienia uroczystości i wywołania zadowolenia u monarchy, który ukochawszy Litwę, będzie troszczył się o zapewnienie jej dobrobytu, nie mając potrzeby nasłuchiwać się natrętnym pretensjom.

Szlachta wileńska posiadała odwagę oświadczyć gubernatorowi, że nie omieszka urządzić świetne przyjęcie cesarzowi, czyniąc wszystkie możbne wysiłki, ażeby go zadowolić zupełnie, ale nie omieszka jednocześnie oświadomić o naglących potrzebach kraju, upraszając o niezwłoczne zastosowanie w czyn reform, ażeby usunąć egzystujący obecnie nieład.

Gubernator starał się za pośrednictwem swoich agentów dowiedzieć się o detalach żądanych reform, ażeby je mitygować, jeżeli się nie uda unicestwić, ale szlachta, zrozumiawszy dokonywane szpiegostwo, naradzała się sekretnie, czyniąc niemożebne skonstatowanie zawartości układanego memoriału, mającego być doręczonym cesarzowi.

Udało się zachować sekret, rozpuszczając wieści, że większością głosów postanowiono zastosować się do instrukcji gubernatora, zajmując się wyłącznie uroczystym ugoszczeniem cesarza. W tym celu podzielono się na liczne komisje, z których każda miała oddzielną misję do spełnienia. Upiększano ulice w zieleń, budowano triumfalne bramy, wystawiano artystycznego wykonania transparenty, przygotowywano rzęsistą iluminację miasta i ubierano salony, w których miały się odbywać oficjalne zabawy.

Mieszkańcy miasta znajdowali się w nieustającym ruchu, podczas kilku dni z rzędu, biorąc udział w przygotowawczych zajęciach albo też gapiąc się, przebiegając wzdłuż i w poprzek wszystkie ulice. Wszystko to uspokoiło gubernatora, przekonywując go, że potrafił spełnić trudną misję zażegnania powstańczych popędów szlachty i upewniając go o zachowaniu bogatej posady na długie lata.

Nastąpił nareszcie wjazd cesarza do Wilna podczas wieczoru umyślnie, ażeby wywołać większy urok i tajemniczość imponującą tłumom w rzęsiście iluminowanym mieście. Triumfalne bramy, będąc wykonane przez artystów wileńskich, dodawały uroku całej paradzie. Jedna z powyższych bram została wzniesioną kosztem Żydów, wyłącznie chcących wyrazić szczególniejsze ich przywiązanie do niezbyt dobrotliwej dla nich Rosji, w zamiarze jej udobruchania.

Nieszczęście jednak chciało, że młodzież gimnazjalna potrafiła obrócić to demonstracyjne wysilenie się tutejszych izraelitów w nieoczekiwaną przez nikogo ironię, zgrabnie zawieszając w chwili przed przyjazdem cesarza na ich triumfalnej bramie wielki następujący napis:

My Żydzi parchy

Dla naszego monarchy

Za to że kręci lujem

Tę bramę wystawujem.

Wyodosobnienie się Żydów, którzy od wieków doznawali gościnności tego kraju, spowodowało niezadowolenie ogólne polskiego społeczeństwa względem nich, wywołując śmiech ogólny, w którym uczestniczył takoż cesarz, kiedy dowiedział się o treści napisu.

Podczas ugoszczań cesarza, jako też przygotowań do jego przyjęcia, młodzież szkolna była najbardziej ruchliwą i wszędzie obecną. Liczyłem podówczas czternaście lat wieku i razem z dorosłą młodzieżą świadomi wszystkich projektów reform, układanych przez naszych rodziców do wymuszenia na Moskalach, zdyskredytowanych ostatnimi niepowodzeniami, obliczaliśmy na zupełne powodzenie. Zdawało się nam, że zbliża się chwila odrodzenia i połączenia Litwy w jedną i nierozerwalną całość z Polską. Posiadaliśmy przekonanie, że nowy cesarz zrozumiał konieczność przywrócenia odebranych praw narodowych i że z ochotą podpisze akt odpowiedni dla odreparowania spełnionej niesprawiedliwości. W wyobraźni dziecinnej zdawało się nam, że Rzeczpospolita Polska zostanie odbudowaną w dawniejszych jej obszarach, że cesarz Aleksander zrzecze się wszelkich pretensji do tronu polskiego i że przyszłe wybory zadecydują nowy układ państwa.

Tymczasem cesarz, zwiedzając miasto i resztki zburzonych gabinetów, nie omieszkał uczynić przeglądu gimnazjalnej młodzieży ustawionej w ordynki na dwóch obszernych dziedzińcach, która przyglądając się jego olbrzymich rozmiarów urodzie, rokowała, że zadosyćuczynienie udzielone Litwie dla zmazania krzywd jej zadanych będzie odpowiednie do takowych.

Wkrótce potem stał się publicznie wiadomym akt przedłożonego memorandum przez szlachtę do potwierdzenia, na mocy którego żądano wprowadzenia w życie praw określonych Statutem Litewskim, udzielenia rodzaju samorządu, dowolnego używania w szkołach i administracji języka polskiego i powrotu do kraju wszystkich pokonfiskowanych przedmiotów, należących do uniwersytetu, ażeby odtworzyć w Wilnie jego egzystencję. Żądano takoż zniesienia granicy oddzielającej Litwę od tak zwanego Królestwa Polskiego. Chciano pozbyć się Moskali, ale nie ośmielano się otwarcie zamanifestować z tego rodzaju żądaniem. Żądano samorządu i prawa używania polskiego języka, nie wyrażając potrzeby usunięcia moskiewskiego z biur administracyjnych i szkolnych razem z ich urzędnikami i nauczycielami.

Żądając niewiele i w sposób nieokreślony, nie posiadano nadziei, że pretensje zostaną w całości zatwierdzone, obliczano tylko na zrządzenie losów, bądąc świadomi niemożebności zastosowania przymusu. Liczono tylko na łaskę cara. Zrozumieli też dobrze tego rodzaju sytuację Moskale i nabywając przekonania, że nie ma potrzeby obawiać się rozruchów na Litwie, zredukowali do niczego żądane reformy, wprowadzając tylko wykład języka polskiego w gimnazjach i pozostawiając nietkniętym dalszy ciąg administracji kraju ich własnym organom. Nadzieja otworzenia uniwersytetu upadła, granica do Polski pozostała zapartą i na mocy praw moskiewskich postanowiono nadal rządzić krajem. Przestano tylko drażnić i nadużywać w sposób arogancki spokojnych mieszkańców, kontentując się pobieraniem łapówek od wszystkich i na każdym kroku dla ułatwienia administracyjnego przebiegu spraw bieżących.

Car opuścił Wilno po cichu i bez najmniejszego ceremoniału, udzielając prawo obliczania na jego nieograniczoną dobrotliwość, a społeczeństwo Litwy nabierało powoli przekonania, że tylko gwałtem można uwolnić się od moskiewskiej niewoli i że wszelkie reformy pozostaną blichtrem dla zamaskowania chwilowej niemocy naszego nieprzyjaciela.

Ustały świetne zabawy, którymi rozweselany nieustannie car sposępniał niezwłocznie po odczytaniu udzielonego mu memoriału. Komisja szlachecka doznała zimnego przyjęcia, a liczny poczet najzacniejszych obywateli wchodzących w skład takowej został zanotowanym na specjalnej liście niełaski. Gubernator wileński doznał dotkliwej admonicji, że nie potrafił unicestwić wystąpienia z aroganckimi pretensjami Litwinów i że nie przewidział czynionej konspiracji obywatelskiej.

Jak na teraz, nie mogli pobici Moskale kontynuować nadal systemu tyranii mikołajowskiej i odkładając na później potrzebę kompletniejszego moskwiczenia Litwy, zastosowali stan zarządu daleko znośniejszy od poprzedniego i tamujący wylew łez nieustanny uciskanym po barbarzyńsku. Nie mogąc otrzymać więcej, trzeba było kontentować się chociaż tą małą dozą ulepszeń. Rozczarowanie ogarnęło wszystkie stany bez wyjątku. Cieszyły się tylko zgraje urzędnicze moskiewskie, mające przekonanie, że postradają posiadanie dochodnych posad, przy których udało się im utrwalić nadal.

Rozpoczęto wykład języka polskiego, i to w wyższych tylko klasach gimnazjalnych, po 2 godziny na tydzień w każdej. Młodzież z rozkoszą usłyszała oddźwięk od dawna zaniemiałej polskiej mowy, ale nie mogła tym zadowolić się, będąc przeświadczona o odtworzeniu uniwersytetu w Wilnie. Studenci wracający na wakacje z Rosji i z zachodu, zmuszeni czołgać się po cudzych krajach, oskarżali starsze pokolenie a nieumiejętność pokierowania sprawy dla ustalenia na powrót wszechnicy polskiej w Wilnie.

Rozczarowanie ogólne spowodowało, że synowie zamiast wyrażenia wdzięczności swoim rodzicom za poniesione troski i narażenie się na niebezpieczeństwo wobec cara zakłócali pokój domowy, obwiniając o brak odwagi. Drobniejsza szlachta obwiniała karmazynowych potentatów, a mieszczaństwo stan ziemski o niedarowaną niezdarność. Wszyscy wyszukiwali odnalezienie wymarzonych przestępstw, chociaż nikt nie był winien w niczym. Wszyscy kochali ojczyznę jednostajnie, ale nikt z osobna nie posiadał mocy uwolnić kraju z moskiewskiej niewoli, co jedynie potrafiłoby ustalić szczęście i zadowolić wszystkich.

Wszelkie reformy, chociażby i te, które obywatelstwo wyraziło w swoim memoriale, potwierdzone bez najmniejszej redukcji, nie byłyby w stanie zadosyćuczynić żądaniom Litwy. Społeczeństwo chciało się uwolnić z więzów ościennej niewoli. Postęp wiekowy pchnął obecne pokolenie do czynu, w którym inicjatywę porwała w swoje ręce młodzież - jako najbardziej ożywiona - a starsi nie chcieli tamować postępu własnym ich dzieciom. Chwilowe rozwolnienie więzów niewolniczych dopomagało rozwijaniu się patriotycznej propagandy pomiędzy ludem, wiodącej powoli do wybuchu powstania w 1863 r.

Młodzież uniwersytecka i z wyższych klas gimnazjalnych, rozsypana po wszystkich zakątkach kraju dla odpoczynku podczas wakacji, zużywała czas cały zbliżając się do ludu, aby oświecić go z obecnym stanowiskiem i przywiązać gruntowniej do sprawy patriotycznej, wykazując niebezpieczeństwo popadnięcia w wieczystą niewolą i ośrodki obrończe, jako też potrzebę poświęcenia się w chwili rozpoczęcia powstania.

Przy wykonywaniu robót polowych, polowaniach i rozmaitych okolicznościach młodzież ta spełniała misję apostołów, przeprowadzając rozmowy o potrzebnych reformach i powróceniu do szczęśliwych czasów odrodzenia Rzeczypospolitej Polski, która jedynie mogła zagwarantować przyszłość narodu i zabezpieczyć prawo obywatelstwa ludowi, zawotowane na sejmie warszawskim, wprzód aniżeli Wielka Rewolucja Francuska zdołała to dokonać gwałtem i z wielkim przelewern krwi w zachodniej Europie. Oświecano lud litewski, pozbawiony od dawna wszelkiej edukacji, o znaczeniu Konstytucji Trzeciego Maja, udzielonej dobrowolnie i jednogłośnie przez szlachtę polską. Podczas dni niedzielnych, kiedy obywatelstwo wsi okolicznych gromadziło się na nabożeństwo do kościołów parafialnych, młodzież uniwersytecka i gimnazjalna porozumiewała się wzajemnie w kwestiach bieżących, naradzając się nad kierunkiem dalszej pracy. W ten sposób tworzyły się zjednoczenia parafialne i stopniowy ich rozwój.

Podczas wakacji lat następujących organizacja młodzieży wzmagała się liczbą nowych członków, spomiędzy których najzdolniejsi charakterem i wymową stawali się kierownikami reszty. Subordynacja była święcie dostrzeganą jako pochodząca z dobrowolnej decyzji.

Rodzice nasi nie chcieli nam przeszkadzać, posiadając też same, a czięsto i bardziej egzaltowane uczucia, i wiedząc, że nie damy się powstrzymać w rozpoczętym przedsięwzięciu. Unikano wszelkich demonstraci, załatwiając w sposób domowy i koleżeński bieżące sprawy bez narażania się na podejrzenie policji.

Dla młodzieży czas ten wakacyjny przechodził najmilej, gdyż z powodu zwoływanych zjazdów organizowano pikniki, grzybobranie, polowanie, tańce, gdzie mazur był uprawiany w sposób niewstrzymany do białego poranka i gdzie odbłyski pierwszych miłosnych zalotów wiązały węzłem nierozerwalnym liczne tawarzyszki do jednego grona z przyszłymi działaczami powstania. Znajdowaliśmy przy tym okazje tysiączne zbliżania się do ludu.

Rząd moskiewski nikogo jeszcze nie szpiegował, a liczni obywatele nie obliczali, aby tego rodzaju niewinne zabawki mogły wywołać w niedalekim następstwie poważne rezultaty.

Aż do 1858 r. mogłem i ja przyjmować czynny udział w roznieconym ruchu kilku parafii, szczególnie zaś holszańskiej, boruńskiej, krewskiej i oszmiańskiej, współdziałając w pracy z licznymi kolegami, spomiędzy których pozostały utkwione do dzisiaj w pamięci imiona braci Januszewiczów, Jussewiczów, Zawadzkich, Wańkowicza i Święcickiego, z którymi musiałem pożegnać się, opuszczając 7 klasę gimnazjum wileńskiego i udając się na dalsze studia do Petersburga w Wojskowej Szkole lnżynierów, ażeby w parę lat później powrócić na Litwę dla wzięcia czynnego udziału w organizacji demonstracyjnej 1861 r. i połączyć się z powyżej wzmiankowanymi kolegami.

Gimnazjum wileńskie opuściłem przed ukończeniem studii 7 klasy, ażeby zyskać na czasie i przygotować się w porę do zdania do Szkoły lnżyniernej regulaminowego dodatkowego egzaminu, gdyż posiadanie dyplomu ze skończenia gimnazjum było niepotrzebnym.

O pobycie rnoim w powyższej szkole opiszę następnie, a obecnie zajmę się dopełnieniem opowieści z czasów mojego pobytu w gimnazjum wileńskim, korzystając ze szczęśliwej okoliczności, która dozwoliła mi zawiązać stosunek, od lat wielu utracony, z kolegą szkolnym nieocenionej wartości, p. Izydorem Romerem z Pogryżowa.

Z EPOKI POBYTU W SZKOŁACH PETERSBURA

Nie przypominam sobie dokładnie, ale zdaje się w miesiącu wrześniu 1858 r. opuściłem 7 klasę gimnazjum wileńskiego, przed ukończeniem jej kursów, ażeby udać się - nie tracąc czasu - do Ptersurga w zamiarze wstąpienia do egzystującej tam Szkoły Wojskowych Inżynierów.

Na radzie familijnej, złożonej z mojej matki p. p. Alkimowicza i Aleksandra Tydmana, z których pierwszy był moim ojcem chrzestnym, a drugi szwagrem ożenionym z siostrą Albertyną, zostało postanowione przedsięwzięcie starań do ulokowania mnie w Szkole Wojennych Inżynierów, ażebym mógł tam wykształcić się na fachowego oficera, zapewnić świetną przyszłość i zadośćuczynić wymaganiom rządowym, ogłoszonym przed kilku laty, na mocy których jeden z dwóch nas braci obowiązanym został pełnić służbę wojskową pod groźbą pozbawienia przywilejów szlacheckich naszej rodzinie.

Na mnie zaś spadał ten obowiązek, gdyż starszy brat Eustachy cierpiał na chorobę oczów. Propozycja wstąpienia do Szkoły Inżyniernej pochodziła od mojego szwagra Tydmana, który był kuzynem jenerała Todlebena, i została przyjęta z entuzjazmem, tym bardziej że ofiarował się on z fatygą odwiezienia mnie do Ptersburga i polecenia protekcji wszechpotężnego podówczas obrońcy Sewastopola. W naradzie tej familijnej brakowało obecności mojego ojca, którego utraciłem przed dwoma laty, młodego i pełniącego pożyteczną dla kraju pracę.

W decyzji zatem zapadłej względem przyszłych moich losów brałem pewny udział. Pomimo tak świetnych widoków smutno mi było opuszczać 7 klasę gimnazjum wileńskiego przed ukończeniem jej kursów, tracąc prawo otrzymania dyplomu i korzystania z licznych przywilejów, jako też uczęszczania do uniwersytetu. Zdecydowałem się na poniesienie tych ofiar, ażeby nie tracić czasu, gdyż okazało się, że do wstąpienia do Szkoły Inżynierów Wojennych posiadanie dyplomu just zupełnie niepotrzebne i że przed rokiem jeszcze mogłem to przedsięwziąć.

Jakby nie było, zdawało się, że jestem rozbitkiem i że fatalne losy skazały mnie na długoletnią pracę bez odniesienia odpowiednich wynagrodzeń. Rozstając się z kolegami czułem się skompromitowanym względem nich z powodu, że nie potrafiłern dotrwać do końca, pozostając połączonym w jedną całość aż do chwili ogólnego rozlotu do szukania wyższej wiedzy. Zdawało się, że ze zdziwieniem spoglądali oni na mnie i że oblicze moje pokrywało się rumieńcem wstydu w chwili pożegnania.

Tegoż rodzaju wrażeniom ulegałem żegnając się z profesorami i władzą szkolną, którzy obdarzali mnie życzeniem szczęśliwej podróży i powodzenia w przedsiębranych zamiarach. Często ulegałem tentacji pozostania nadal w gimnazjum, wiedząc, że i po ukończeniu uniwersytetu posiadałem prawo rozpoczęcia mojej służby wojskowej, ale potrafiłem odpierać słabostki wahania się w raz powziętym postanowieniu, czyniąc przygotowania do spiesznego wyjazdu.

Przyjęcie kandydatów do Szkoły Inżyniernej ulegało wielkim trudnościom. Tylko synowie jenerałów i wyższego stopnia szlachty rosyjskiej, odpowiadającej polskim karmazynom, posiadali prawo konkurownia podczas każdorocznych egzaminów dla przyjęcia do tej szkoły, złożonej ze stu uczniów  w całym jej komplecie 4-klasowym. Skutkiem czego z licznych kandydatów zjawiających się do konkursu przyjmowano tylko 25 dla zastąpienia tejże liczby ubywających uczniów ze szkoły, którzy otrzymując stopień podporuczników, kontynuowali dalsze studia w Akademii Inżyniernej Wojskowej. Po trzechletnim pobycie otrzymywali stopień kapitana, zapewniając sobie w niedalekiej przyszłości świetną przyszłość wojskową, nieochybne rangi jeneralskie, przystęp do tronu i wielkie posagi.

Szwagier mój był dbały o zapewnienie dla mnie tego rodzaju dostojeństw, dla podniesienia wpływów  i znaczenia familijnego i z powodu, że razem z moją siostrą Albertyną łączył wielką pielęgnowitość i miłość ku mojej osobie, tym bardziej że stałem się chrzestnym ojcem ich pierworodnej córki Walerii.

Poczyniono starania do skompletowania dokumentów udowadniających mój indygenat, a takoż dla otrzymania pozwolenia odbycia podróży powozami pocztowymi z Wilna do Petersburga, gdyż kolei żelaznych jeszcze brakowało, a dokonanie takowej własnym powozem i końmi naraziłoby na wielką stratę czasu i pieniędzy.

Szwagier mój otrzymał urlop tylko miesięczny, będąc urzędnikiem intendentury, w ciągu którego zmuszony był odbyć podróż z Wilna do Petersburga tam i nazad. Tylko pocztową drogą, rozdzieloną na stacje w odległości 25 do 30 wiorst od siebie i opatrzoną w komplet kilkudziesięciu powozów, można było uskutecznić podróż w odpowiednio prędkim czasie, z narażeniem się na wielką fatygę. Staraniem usilnym szwagra wszelkie przeszkody prędko zostały uchylone i byliśmy gotowi odjechać w dzień na to oznaczony, co też akuratnie zostało wykonane. Pozostaną niezapomniane czułe sceny, jakie się rozegrały przy pożegnaniu z moją rodziną, zgromadzoną ze wsi do Wilna w tej intencji. Uściśnienia sióstr, chorego na oczy brata i błogosławieństwa zalewającej się łzami matki, która kochając nas wszystkich szczerze i zachowując surowość zastosowaną w równej mierze zwykle, okazała obecnie nadmierną tkliwość do młodszego swego syna. Turkot z wrzaskliwyrn odgłosem dzwonków zbliżającego się pocztowego powozu rozdzielił nas, zmuszając do zajęcia się przy upakowaniu walizek i rozlicznego rodzaju pakunków.

Następnie po zgrabnie zastosowanej interwencji mojego szwagra i udzielonej przez niego instrukcji do podzielenia się ze wszystkimi ostatnim pocałunkiem, usadowiliśmy się w powozie, a pocztylion zaciąwszy zamaszyście konie ruszył z impetem w drogę. Z trudnością i na jedną chwilę tylko udało się nam, oddalającym, machnięciem chusteczek skomunikować się wzajemnie.

Pogrążeni w milczeniu opuszczaliśmy Wilno, a mnie się zdawało, że tracąc widok tego grodu ukochanego zostałem skazany na wygnanie z raju. Wiele też upłynęło czasu, ażeby po umitygowaniu się z wrażeń można było rozpocząć rozmowę. Szwagier zaś mój, p. Aleksander, zrozumiawszy sytuację, nie odzywał się wcale, oczekując mej inicjatywy do tego.

Znaleźliśmy się nareszcie na wielkim trakcie wiodącym do Petersburga i w kraju nieznanym dla mnie. Widok ciągle odmieniających się krajobrazów, domowisk i wiosek wywoływał chęć zapoznania się z ich nazwą, zmuszając nas do zawiązania rozmowy z woźnicą dla otrzymania pobieżnych wiadomości, a często ciekawych informacji względem tradycyjnych podań i bieżących wypadków, dających możność zaznajomienia się z krajem, kontentując się chociażby wątpliwej wartści informacjami, gdyż dokładnego opisu w rodzaju dzisiejszego "Bedekera" nie posiadaliśmy podówczas.

Obżałowany czułem się utratą rozeznania wielkiej ilości krajobrazów w podróży podczas nocy, gdyż szwagier mój śpieszył się - o ile było możliwe - ukrócić czas w dokonywaniu takowej. Przepędziliśmy noc pierwszą drzemiąc w powozie, a tylko wielkie znużenie, doznane podczas dnia nagtępującego, zmusiło go do zażycia kilkagodzinnego odpoczynku na jednej ze stacji pocztowych podczas drugiej nocy.

Do zmęczenia podróżujących przyczyniały się wielce niedogodnie urządzone powozy pocztowe, bez resorów, narażające na nieustanne a często gwałtowne wstrząśnienia z powodu egzystujących wyboi rozsianych kamieni po źle utrzymanych drogach. Męczarnie powiększały się odpowiednio do szybkości dokonywanej podróży, podnoszącej potęgę wstrząśnień. Szybkość zaś zależną była od ilości udzielonego pocztylionowi gościńca, gotowego puszczać się w zawody z wiatrem, otrzymując dobrą zapłatę. Szwagier mój, wtajemniczony w sekreta rosyjskiej administracji, nie szczędził wydatków dla prędszego dosięgnięcia kresu podróży.

Często musieliśmy trzymać się mocno obojga rękami za obramowania powozu, ażeby uniknąć wytrącenia na poziom i nie narazić się na potłuczenie. Jako młodszy, łatwiej mogłem znosić trudy tego rodzaju podróży, tylko potrzeba snu często była tak uporczywa, że ulegałem mimowolnie takowemu, nie dając się rozbudzić pomimo wielkich wstrząśnień powozu. Szwagier mój tylko zmuszony był doglądać, ażebym skutkiem takowych nie został wytrącony jak z procy w powietrze.

Po dokonaniu krótkiego odpoczynku podczas drugiej nocy kontynuowaliśmy podróż jeszcze w sposób forsowny przez czas długi, aż do chwili kiedy szwagier mój zaczął doznawać silnych boleści w okolicach krzyża, co zmusiło nas do zmitygowania impetu. Następnie zażywaliśmy nocnych odpoczynków na stacjach pocztowych, podróżując powolniej tylko we dnie. Zdarzało się czasami i przedtem, kiedy pędziliśmy w sposób niepowstrzymany, że byliśmy zmuszeni do odbywania powolnych podróży, gdy trzeba było przebywać przestrzenie krajów piaszczystych albo błotnistych, co narażało nas na oddychanie kurzem albo na dolegliwości kołatania się w powozie w przejeździe na ustanych kłodach wzdłuż moczarów. Tego rodzaju podróż niemniej była uciążliwą.

Na stacjach pocztowych znajdowaliśmy prawie zawsze dobre pożywienie i dogodne odpoczynki, gdyż naczelniki takowych, oprócz obowiązku urzędowego pobierania zapłaty od podróżujących stosownie do wyznaczonej taksy za ilość wiorst drogi do przebycia, byli obowiązani do zaopatrzenia ich w żywność za odpowiednim wynagrodzeniem. Skądinąd podróżujący mógł karmić się wiktuałami, które posiadał we własnych zapasach, i odpoczywać na drewnianych tapczanach lub kanapach ze zrujnowanymi zwykle sprężynami, znajdującymi się w sali poczekalnej.

W mieszkaniu przeznaczonym dla szefa stacji znajdowała się zawsze oddzielna stancja opatrzona w kilka łóżek usłanych pościelą, gdzie za umówioną zapłatą mógł podróżujący wygodnie i spokojnie odpocząć. Inaczej drzemiący na tapczanach w sali poczekalnej, dokąd często w nocy zjawiali się z hałasem nowi podróżni dla odpoczynku albo oczekując na zmianę koni, był rozbudzany nieustającą wrzawą i narażany na nieznośne męczarnie.

Zwykle szefowie stacji są żonaci, a gosposie ich przyrządzają obfite strawy, wystarczające takoż dla nasycenia podróżujących gości. Nie ożeniony naczelnik stacji był obowiązany utrzymywać kucharza albo sam przyrządzać strawę dla podróżujących. Skutkiem czego szef stacji był jednocześnie hotelistą i oprócz pobieranej pensji miał zręczność powiększenia swoich dochodów. Od niego przy tym zależało udzielanie podróżującym złych albo dobrych koni, jako też mniej albo bardziej wygodnego powozu, co zabezpieczało mu nagromadzenie łapówek.

Będąc wtajemniczeni w powyższe sekreta odpoczywaliśmy zawsze wygodnie i karmiliśmy się wyśmienicie, gdyż wszystkie kraje, przez które przejeżdżaliśmy, obfitowały we wszystkiego rodzaju żywność, ptactwo domowe, zwierzynę i ryby. Przejeżdżając przez Święciany, Dwińsk (Dynaburg) i rozległe kraje rozciągające się na północ poza biegiem zachodniej Dźwiny, czyli znajdujące się w obrębach obejmuących Litwę i Białoruś, oddalanie się, od domowego ogniska nie dawało się boleśnie odczuwać, gdyż charakter, obyczaje i mowa zachowywane u spotykanych po drodze mieszkańców nie wywoływały wrażenia znajdowania się na obczyźnie.

Doznałem takowego, znajdując się poza granicami guberni witebskiej, a nawet trochę dalej poza nimi, gdzie się znajdowała zniesiona stacja pocztowa, znana pod imieniem "Cyganki", poza którą rozpoczynał się użytek mowy wielkoruskiej i okolice należące do prowincji Pskowa. Zapytywani mieszkańcy miejscowi twierdzili dobitnie, że do pozycji "Cyganki" sięgały posiadłości Jagiełły i że poza nią rozpoczyna się kraj obcy dla Polski, czyli właściwie Wielkoruś. Znajdując się w Pskowie nie doznawałem wrażenia jakie dawałoby się odczuwać w obcowaniu z Murzynami, Tatarami, Czuwaszami etc., których oblicza odróżniają się w sposób rażący od charakteru zachowywanego w twarzach słowiańskich. Wiedziałem, że znajduję się w kraju mającym sławną przeszłość, ale zapadłym już od dawna w ciężką mongolsko-tatarską niewolę, gdzie jego mieszkańcy przestali być zwoływani odgłosem "kołokołu" (dzwonu) na narady i gdzie dzisiaj uderzanym jest on świętokradzką ręką do gromadzenia niewolników dla wybijania pokłonów i składania wiernopoddańczych hołdów despotycznym carom.

Wałęsając się po ulicach Pskowa spostrzegałem kontrast egzystujący pomiędzy napływem urzędników moskiewskich  a miejscową ludnością, odznaczającą się wspaniałą urodą i kształtnym układem rysów twarzy, jako też budowy ciała, odpowiednio indoeuropejskiej rasie, udowadniającej posiadanie pobratymstwa z nami. Wbrew powyższym przymiotom, pod względem moralnym kraj ten znajduje się w opłakanym upadku. Zaprzestano od dawna odczuwać potrzebę odzywania się uderzeń "kołokoła" do gromadzenia się na narady w sprawach wolnościowych reprezentantów narodu. Od czasu utracenia swobody żadne pokolenie następujące nie dorosło do godności czynienia prób powstańczych; zapadłszy w sen głęboki, służyły one dotąd narzędziem w ręku moskiewskich carów do ścigania wspólnie z hordami ich siepaczów, nas Litwinów i Polaków chcących odzyskać utraconą niezależność podczas dokonywanych rozbiorów kraju i dla pogromienia naszych powstań.

Widocznym mi było, że Słowianie Pskowa nie zdają sobie sprawy z poniżającej sytuacji, w jaką zapadli. Niewiadomym też pozostaje, wiele czasu ma upłynąć do chwili ich odrodzenia. Bolałem nad tym, że publiczność Pskowa, spotykana podczas mojej tam wędrówki, nie umiała odczytywać tajemnic zawartych w mej młodzieńczej duszy, ażeby przyspieszyć czas do wydobycia się z ohydy, w jaką zagrzęzła. Wiem, że innym wrażeniom ulegałbym, gdyby tam egzystowała od dawna już utracona Rzeczpospolita.

Pomimo jednak opłakiwanego stanu, w jakim się dzisiaj znajdują, nie czułem się tu zupełnie odosobnionym, wiedząc, że pozostaję w słowiańskim kraju, którego mieszkańcy, chociaż mniej są spowinowaceni z Polską od Biało- a szczególniej od Małorusów, posiadających narzecze więcej zbliżone dźwiękiem do naszej mowy, niemniej jednak są czystym słowiańskiej rasy narodem.

Półtora dnia pozostawaliśmy w Pskowie, mając potrzebę ustalenia porządku w naszej bieliźnie i ubraniu. Przy tej okazji szwagier mój potrafił zakupić, podczas dokonywanej licytacji, powóz wygodny zwany tarantasem, który chociaż nie był zaopatrzony w resory, zabezpieczał podróżującego od silnych wstrząśnień, z powodu że tylne koła miał ustalone daleko poza siedzeniem. Posiadanie też własnego powozu zabezpieczało nas od ciągłej potrzeby przeładowywania manatków na każdej stacji, umniejszając doznawaną mitręgę.

Droga zaś, jaką przebywaliśmy tarantasem z Pskowa do Ługi, po dokonaniu długiego odpoczynku przestała być uciążliwą, a będąc krótszą, pozwoliła nam prędko przybyć do miejscowości, gdzie po raz pierwszy dostrzegliśmy, słyszaną z opowiadań i opisów, kolej żelazną, którą dotarliśmy do Petersburga. Szwagier mój miał czas przed wyjazdem z Ługi ulokować tam swój tarantas, ażeby doznając mniejszych udręczeń powrócić na nim do Wilna.

Wiedząc, że skazany byłem na pozostawanie przez czas długi w Petersburgu, z uwagą przyglądałem się nowemu otoczeniu. Okazywało się na każdym kroku, że jestem obcym i że znajduję się w otoczeniu zachowującym odrębne obyczaje, do których trudno będzie się mi zastosować. W hotelu, gdzieśmy się zatrzymali, służba dokonywaną była w sposób odmienny od egzystującego w Wilnie, a w restauracji karmiono nas potrawami inaczej przyrządzanymi, niestosownymi do naszych apetytów.

Na ulicach, gdzie się odbywał paradny spacer - szczególniej zaś na Newskim Prospekcie - byłem świadkiem dokonywania sztywnych i wymuszonych ruchów tak u mężczyzn, jako też u kobiet. Wszyscy wysilali się do otrzymania premii w paradnej wystawie. Konkurs zaś najbardziej się wytężał pomiędzy kobietarni lekkiego świata i oficerami pobrzękującymi wleczonymi po trotuarach pałaszami. Wszystko było natężone i nienaturalne, a wszystkim wydawało się, że należą do szczytu cywilizacji. Spacer nie był przedsiębrany w zamiarze korzystania z potrzeby odetchnięcia świeżym powietrzem. Inne powody wywoływały publiczność petersburską na ulice tego miasta.

Ruch handlowy silnie był rozwinięty na rozlicznych pozycjach miasta, gdzie motłoch fińsko-tatarski parł się w nieporządku dla oferowania zakupna albo sprzedaży wiktuałów, narażając przechodnia na częste i dotkliwe szturchańce. W tego rodzaju motłochu, obok nieuniknionego grubiaństwa, narażał się przechodzień na okradzenie przez wydoskonalonych w tego rodzaju rzemiośle Moskali, którzy dla zohydzenia naszego imienia nazywali swoich złodziei "mazurczykami", czyli Mazurami, chociaż pewnym jest, że w Polsce wszystkie kradzieże spełniają się przez zagnieżdżonych tam Moskali, a prawie nigdy przez Polaków.

Nie potrzebowałem tracić wiele czasu dla zorientowania się mojego w Petersburgu, które dozwoliło też przekonać się, iż nie należy domagać się zbytecznych objawów postępu od tamecznego społeczeństwa. Wynika stąd, że w obecnym społeczeństwie Petersburga, tak wyższa klasa jego mieszkańców, jako też wszystkie inne, aż do ostatniego wyrobnika, nie wykluczając oficerów, urzędników, złodziei i nierządnic, złączone są w jedno i nierozerwalne ciało adoratorów despotyzmu, gotowych do podniesienia miecza lub użycia noża przeciwko tym, którzy popadli w niewolę białego cara.

I zrozumiałem prędko, że przez cały czas mojego tu pobytu będę ulegał nieustającej tęsknocie do kraju i że żadna siła nie będzie zdolną mnie tutaj oswoić. Skutkiem czego nastąpiło postanowienie pozostawać odosobnionym od styczności z tutejszą publicznością i zająć się szczerze tylko pracą dla zdobycia wiedzy w fachu przeze mnie wybranym.

Szwagier mój zaraz po przybyciu do Petersburga odwiedził i zapoznał ze swoim kuzynem p. Todlebenem, dokąd i mnie zaproszono na obiad, przy czym miało miejsce przedstawienie i zapoznanie się z rodziną p. jenerała. Szwagier mój jako Kurlandczyk znajdował się w swoim żywiole, ale pozycja moja w gronie tego elementu na wpół już zmoskwiczałego musiała pozostawać natężoną i nieznośną. Odczuwałem jednocześnie, że oczekiwanie łask i protekcji narażało mnie na kompromitację, zniżającą do roli żebraka. Czując się dostatecznie silnym dla pokonania trudności podczas egzaminów, nie przestawałem ubolewać nad nierozważnie popełnionym czynem kołatania o poparcie.

Czynione uwagi przez szwagra, że tutaj chodzi jadynie o pomoc rodzinną, o jaką posiada on prawo domagać się dla mnie od Todlebena, który jest ciotecznym jego bratem, gdyż matki ich były rodzonymi siostrami, nie mogły mnie uspokoić. Chcąc umitygować drażliwość moją, powtarzał mój szwagier, że usługa oddana przez Todlebena nie będzie pochodziła od Moskala, gdyż rodzina jego w Kurlandii należała do stronnictwa polskiego, i że podczas powstania 1830 r. popierała ona nasze interesa patriotyczne.

Wszystko to nie było dostateczne do ustalenia równowagi w mych zapatrywaniach, czyniąc ze mnie nieporadną osobę tak podczas obiadu przy stole, jako też na zabawie w salonie, gdzie nagromadziły się liczne osoby krewnych i przyjaciół dla zapoznania się z Tydmanem, kuzynem Todlebenów. Wiedziałem, że byłem zbytecznym i niepotrzebnym dodatkiem w tego rodzaju gronie jako Polak chcący się wcisnąć podstępem do ich zaczarowanego koła, w którym i sam Todleben, nie będąc zupełnie naturalizowanym na Moskala, mógł ulegać podejrzewaniu o sekretny stosunek z Polakami.

Wszyscy byli bardzo grzeczni ze mną, często byłem zaczepiany w rozmowach, ale zawsze takowe urywały się przedwcześnie. Zrozumiałem, że ja dla wszystkich, a wszyscy dla mnie pozostaną na zawsze obcymi. Szwagier znając mnie zawsze ożywionym i wprawnym do tańca, który się już rozpoczął od dawna, postanowił wyrwać ze stanu niedołęstwa i zawlókł mnie poprzed panią domu, ażebym zaangażował ją do walca. Nie mogłem się połapać w nieprzewidzianej sytuacji, taniec się nie udał i narażony na zupełne fiasko byłbym z pewnością zaliczony do liczby nieokrzesanych wieśniaków, narażając mojego szwagra na posądzenie, że się skoligacił z nieodpowiednią dla niego rodziną, jeżeliby wkrótce potem nie zagrano mazura. Pod wpływem tonów donośnych narodowej muzyki zawrzało we mnie przygnębione życie. Pierwszy rzuciłem się do tańca. Liczne pary w ślad za mną postępujące, czując się nieudolnymi naśladować, ustąpiły mi wolnego placu do popisu. Po upływie pewnego czasu obejrzałem się, że tańcuję solo, zasługując na rzęsiste oklaski, które też spowodowały kres moim popisom. Szwagier mój, bardzo ucieszony z odniesionej przeze mnie rehabilitacji, winszował serdecznie i razem z jenerałem Todlebenem upraszał, ażebym chciał pokierować mazura złożonego z kilku par obeznanych w Polsce z naszym tańcem.

Szwagier mój, wiedząc, że należałem do wyborowych tancerzy i że byłem w stanie wykonać najtrudniejsze kroki, formując urocze grupy i wiązanki, chciał zabezpieczyć dla mnie triumf i stały wstęp na salony petersburskie - dla tej racji popierał interwencję jenerała. Trudno było odmówić. Musiałern zadosyćuczynić upornym żądaniom. Pod echem dźwięków znów rozpoczętego mazura zaczęliśmy tańcować z rozbudzonym animuszem u biorących udział i widocznym zainteresowaniem otaczających widzów. Posiadając tą razą wprawniejszą tancerkę, nie znajdowałem się w potrzebie gwałtem czynić powolną mojej roli. Przewidywała ona takową i, zachowując w swych ruchach należytą harmonię, przyczyniała się do odpowiedniego wykonania obmyślanej figury. Często spomiędzy widzów wzywani byli panowie i panie dla uzupełnienia tworzonych grup bogatego w obrazy tańca, przez co ruch stawał się prawie ogólny. Wszyscy brali udział w zabawie, nadając takowej uroczysty charakter.

Powodzenie było zupełne, bawiono się jeszcze przez czas długi wesoło. Taniec polski ożywił wszystkich, a ja z niezdarnego stałem się pożądanym gościem. Ńależy zanotować, że podówczs "kotylion" nie był jeszcze znany, a i dzisiaj, kiedy znajduje się on w użyciu, posiadając wieloliczne interesujące figury do wykonania, nie dosięgnie nigdy potęgi zawartej w mazurze, mającym prawo imponować wszystkim innym tańcom.

Wszyscy darzyli mnie podziękowaniem i zapraszano na powtarzanie częstych odwiedzin. Tegoż wieczora jenerał poruczył swojemu bratu, majorowi inżynierii, zajęcie się ułatwieniem wstępu mojego do Szkoły Wojskowych Inżynierów, do czego potrzebne było przede wszystkim przygotowanie się do egzaminów dokonywane w dwóch uprzywilejowanych pensjonatach, których dyrektorowie zobowiązywali się usunąć egzystujące przeszkody za grubą zapłatą, nie gwarantując jednak za przyjęcie do szkoły i czyniąc takowe zależnym od zdolności kandydatów i powodzenia konkursu podczas egzaminów, w których brała udział prawie zawsze dubeltowa liczba współzawodniczących do miejsc wakujących w szkole.

Stosownie do udzielonej rekomendacji przez majora, p. Todlebena, umówił się mój szwagier z dyrektorem jednego z powyższych pensjonatów, p.Iwanowem, takoż majorem od inżynierii, o rnoje w nim umieszczenie, wypłacając z góry wyznaczoną kwotę. Ulokowanie się moje w zakładzie majora Iwanowa nastąpiło po złożeniu wizyty mającej miejsce trzeciego dnia po odbytym balu u jenerała Todlebena i po dokonaniu czułych pożegnań z ukochanym mym szwagrem Tydmanem, z którym w sposób nierozdzielny przebyliśmy długą peregrynację w ostatnich czasach, wiążącą mnie silniejszym związkiem ku niemu. Odjechał on do Wilna, a ja, zupełnie osamotniony, zaparłem się w internacie Iwanowa, oddając się szczerej pracy i szukając w niej pociechy i ukojenia.

Rząd rosyjski chcąc zabezpieczyć, ażby przed wstąpieniem jeszcze do Szkoły Inżyniernej kandydaci jej dobrze byli przysposobieni do korzystania z wyższych wykładów matematyki i aplikowania takowej do praktycznego użytku, uorganizował dwie instytucje przygotowawcze, gdzie uczniowie znajdowali potrzebną pomoc od zdolnych profesorów. Tego rodzaju instytucje, pozornie noszące tytuły prywatnych, były ustalone z polecenia oficjalnego przez osoby posiadające zaufanie u rządu i względy u dworu. Dyrektorowie tych zakładów mieli służyć za pośredników rządowych wobec dyrekcji Szkoły Wojennych Inżynierów dla niedopuszczania, ażeby synowie podejrzanych rodzin mogli się wkręcić do takowej, a takoż dla usunięcia trudności faworytom, jeżeliby nie potrafili oni zdobyć dostatecznych stopni podczas egzaminów.

Każdoroczna liczba faworytów dochodziła zwykle do połowy wszystkich kandydatów, którzy mniej więcej znali się pomiędzy sobą. Zdarzało się często, że i pomiędzy faworytami znajdowali się zdolni młodzieńcy, nie mający potrzeby obcej pomocy. Faworyci nie mniej od reszty śmiertelników byli zmuszeni do ciężkiej pracy, przedłużając często do późnej nocy ich studia, ażeby odpowiedzieć każdodziennie na zadane lekcje przez profesorów.

W tych szkołach przygotowawczych chciano utwierdzić przekonanie pomiędzy uczącymi się, że na fawor nikt nie powinien obliczać i że synowie, nawet książęcy, zostaną odrzuceni, jżeli nie zdołają odznaczyć się w egzaminach, gdyż stosownie do często mających miejsce oświadczeń dyrektora, p. Iwanowa: "Rosja potrzebuje posiadać zdolnych i fachowych inżynierów w swojej armii, a żaden nieuk i niedołęga nie potrafi docisnąć się do niej".

Unikano okazji do odróżniania nas w przywilejach, w równej mierze służących wszystkim do użytku, tak w instytucie Iwanowa, jako też innym, imienia dyrektora którego nie przypominam. Uczono nas z rygorem: nie umiejący dobrze lekcji zmuszony był nauczyć się jej dobrze i razem z nową udzielić odpowiedzi dnia następującego. Inna kara od moralnego upokorzenia nie egzystowała.

Wszyscy byliśmy dobrze karmieni i udzielano nam sowicie żądanej pomocy od nauczycieli i zdolnych korepetytorów. W zakładzie p. Iwanowa mieściło się nagromadzonych ze wszystkich miejscowości obszernego rosyjskiego cesarstwa około 30 kandydatów, których rozlokowywano na salach obszernego mieszkania.

Dyrektorowie dwóch przygotowawczych instytucji, uchodzących za prywatne, pobierając wysokie zapłaty od kandydatów, posiadali dostateczne fundusze na znaczne wydatki utrzymania uczniów i opłacenia nauczycieli, ale pozostawały im w zarobku znaczne kwoty pieniężne, które legalnie posiadali prawo obrócić na swój własny użytek. Byli oni takoż faworytami rządowymi, których chciano bogato wyposażyć. Wiedziano skądinąd, że synowie wysłani do takiego rodzaju zakładów należeli do bogatych rodzin, gotowych przy tym do poniesienia wszelkich ofiar dla zabezpieczenia im zaszczytów i przystępu do tronu.

W zakładzie Iwanowa umieścił się wprzód o półtora miesiąca czasu Kazimierz Girdwoyń, mój kolega szkolny od lat dziecinnych. Wiedziałem o tym, że on mnie uprzedza, ale nie byłem gotów do towarzyszenia mu w podróży. Obecnie na pociechę obydwóch szczęśliwe okoliczności znowu nas połączyły. Musiałem tylko dopędzać tak Girdwoynia, jako też wszystkich innych kolegów, którzy wyprzedzili mnie w postępach naukowych, okoliczność ta pozbawiła mnie możliwości brania udziału w rozrywkach i niedzielnych odpoczynkach, praktykowanych przez moich nowych kolegów przez czas dosyć długi.

Nadzwyczajnie miłego doznałem wrażenia ze spotkania się z kilku rodakami, znajdującymi się w internacie p. Iwanowa, z którymi zapoznał mnie niezwłocznie K. Girdwoyń. Byli nimi: Bolesław Dobrowolski z Wiłkomierskiego, Szaszkiewicz z Podola, Sipiański z Witebska, Ibiański ze Żmujdzi, Szpyrko z Połocka i Mierzejewski z Grodzieńskiego. W tem sposób byliśmy reprezentowani z licznych ziern Rzeczypospolitej Polskiej, brakowało nam tylko rodaka z tak zwanej Korony. Niezwłocznie zawiązała się ścisła spójnia pomiędzy nami, wiążąca nierozwiązalnym węzłem na całe życie.

Dzieląc się wspomnieniami uniesionymi z kraju, nie mogliśmy nasycić się rozrnową o nim, gdyż wielka miłość w jednostajnym stopniu zachowywana u każdego z nas była pubudką do jej podżegania. Działo się to często z bardzo wielikim uszczerbkiem czasu przeznaczonego na odpoczynek nocny. Pomiędzy nami znajdowały się osoby posiadające talenta muzykalne przy odśpiewywaniu narodowych pieśni, dozwolonych i zakazanych, które pod kierunkiem, Szaszkiewicza były intonowane co wieczór. Posiadał on wielki talent i dźwięczny głos tenora.

Najstarszy z nas wiekiem Mierzejewski, który dla zniżenia wieku zmuszony był golić swe włosy, będące przeszkodą przyjęcia go do Szkoły Inżynierów, wtórował Szaszkiewiczowi potężnym basem. Reszta nas, nalężąca do chóru, pomagała, jak mogła, narażając często Szaszkiewicza na zmarszczenia twarzy albo też, na nerwowe machanie ręką dla ukrócenia fałszu i psucia harmonii. Szaszkiewicz poprawiał omyłki, nie tracąc nadziei udoskonalenia nas w talencie śpiewackim. Czasami nucił on solo nieznane nam,            Litwinom, dumki ukraińskie doniosłym i rzewnym głosem. Przypominam jedną z nich do dzisiaj, której pierwszą strofę podaję poniżej, nucąc ją półgłosem od czasu do czasu na model wskazany przez Szaszkiewicza, pomimo mej podeszłej starości:

Nu ty dity wychod' z chaty
Wernyhory czest' wyddaty!
Jednaj dumka, jednaj sprawa
Stołyceju bud' Warszawa.

Odśpiewywał ją Szaszkiewicz, potomek ostatniego z "bałahułów", ze szczególniejszą intonacją.

Moskiewscy nasi koledzy nie czynili przeszkody w tego rodzaju zabawach, gdyż nie rozumieli patriotycznego znaczenia naszych piosenek, co dozwalało intonować czasami hymn nasz narodowy półgłosem, dla zahartowania uczuć! Moskale znajdowali rozrywkę w spożywaniu przekąsek i popijaniu gorzałki albo dońskiego wina, w czym nie umieliśmy im dotrzymywać placu. Skądinąd zachowywano się wzajemnie z wykwintną grzecznością w bieżących stosunkach. Tak upływał czas w sposób niepostrzeżony dla nas.

Krótkotrwała zabawa przechodziła w więzy usilnej pracy, nakazanej z powodu poczucia obowiązku ciążącego na wszystkich wychowańcach zakładu Iwanowa, ażeby w ciągu kilkumiesięcznego czasu - pozostałego do egzaminów - odświeżyć pamięć posiadanej wiedzy i nauczyć się niektórych nieznanych dodatków, zawartych w programacie Szkoły Inżyniernej, które corocznie odnawiano i nie publikując drukiem powierzano w odpisie dyrektorom dwóch uprzywilejowanych zakładów przygotowawczych.

Zmuszeni byliśmy oddawać się usilnej pracy, ażeby nie narazić rodziców na wielkie straty, zmuszonych opłacać, za krótkotrwałe przygotowawcze nasze studia, fundusze dostateczne do zabezpieczenia kosztów kilkuletniego wychowania, przy zwyczajnych okolicznościach. Przygotowawcze te szkoły miały spełniać obowiązek śledzenia charakteru z wielką dokładnością wszystkich kandydatów, notując ich zalety i wady. Nauczyciele, korepetytorowie i służba podrzędna składała każdodziennie raporta dyrektorowi, którego opinia nieprzychylna była dostateczną do zamknięcia podwoi Szkoły Inżyniernej. Wiedzieliśmy o tym i staraliśmy się uniknąć złej rekomendacji szpiegujących nas osób.

Odnawianie coroczne programatu egzaminów, z wprowadzaniem nieprzewidywanych odmian, udzielanego tylko dyrektorom szkół przygotowawczych, czyniło ich wszechmocnymi do zabezpieczenia powodzenia uczniom takowych. Każdy inny narażony był na nieuniknione niepowodzenie.

Profesorowie nasi z programatem rzeczonym w ręku ćwiczyli nas w udzielaniu odpowiedzi na oznaczone zapytania, zamilczając o wszelkich innych kwestiach, chociażby mających wielkie znaczenie, ażeby nie tracić czasu i nie obarczać nas zbytecznym ciężarem. W ten sposób byliśmy świadomi sekretów zwalczania przeszkód stawianych podczas egzaminów. W przeciągu dwóch tygodni pospiałem odświeżyć me wiadomości, a wspierany przez udzielane wskazówki od profesorów i przy pomocy korepetytorów, dpędzić tych kolegów, którzy uprzedzili mój wstęp do tego zakładu.

Naturalnie że doznałem trochę zbytecznego trudu przy tej okazji. Zapóźniłem się tylko w wyrównaniu znajomości historii powszechnej moim kolegom, napisanej i odlitografowanej przez naszego profesora, który zmuszał do dosłownego jej nauczenia się, domagając się zachowania nawet oznaczonej punktacji. Trzeba było recytować tę, nie zawsze prawdziwą historię w sposób, jak się odmawia pacierz codzienny. Nie było też sposobu uratowania się od uciążliwych pretensji tego historyka, gdyż był on kuzynem dyrektora i zła opinia jego mogła narazić każdego z nas uczni na nieuniknione niebezpieczeństwo.

Po upływie dłuższego czasu potrafiłem wydoskonalić się do tego stopnia w znajomości grubego seksterna tej ciekawej historii, że mogłem wskazywać liczby stronic, na których znajdowały się jej artykuły, jako też słowa, od jakich rozpoczynała się każda stronica. Zasłużyłem przez to na szczególne względy profesora, wskazującego mnie za przykład do naśladowania. Naturalnie że nie na długo pozostała w mej pamięci tak ciężko wyzyskana wiedza.

Po upływie trzech miesięcy czasu zbliżał się oznaczony termin stawienia się do egzaminów, które się rozpoczęły niedługo po upływie świąt Bożego Narodzenia. Nie zostaną zapomniane takowe skutkiem narażenia się kilku naszych kolegów rosyjskich na nieprzewidziane zasłabnięcie, spowodowane obżarciem się blinami z greczanej mąki, smażonymi na maśle i spożywanymi jeszcze na gorąco, które topiły się w tłuszczu albo też w śmietanie w niezmiernie wielikiej ilości. Potrawa to bardzo smakowita, tym bardziej że jest nacjonalną, powinna być spożywana z umiarkowaniem. Ciężkie zasłabnięcie tych kolegów przeszkodziło im we wzięciu udziału w egzaminach, ułatwiając konkurs posiadającym mniejsze poparcie, a szczególniej Polakom.

W dzień oznaczony, przed rozpoczęciem egzaminów, odbył się przegląd kandydatów do Szkoły Inżyniernej przez jej dyrektora, jenerała inżynierii, asystowanego przez specjalną do tego komisję. Przypadek zrządził, że ja zjawiłem się do egzaminów z twarzą obandażowaną z powodu rozwinięcia się choroby róży, która zaatakowała przed kilku dniami lewą stronę mojego nosa, narażając na niepoczesne zaprezentowanie się mojej osoby wobec wszechpotężnego dyrektora, który też nie tracąc czasu wezwał lekarza wojskowego dla zbadania, czy obecność moja nie wpływa na rozszerzenie epidemii.

Odczuwając wielkie niebezpieczeństwo, z drżeniem serca oczekiwałem decyzji, a chociaż takowa wypadła na mój pożytek, nie uwolniła jednak od dalszego ciągu ambarasów, gdyż opasły dyrektor, z trudnością mieszczący się w olbrzymim fotelu, zawołał ochrypłym głosem, że jedno z moich oczu, wolne od obandażowania, posiada mętny odblask błękitnego koloru, oznakę niedołężności wzroku. Alarm ten, czyniąc piorunujące na mnie wrażenie, wywołał poruszenie pomiędzy członkami komisji, która po przeprowadzonej naradzie zadecydowała potrzebę zastosowania prób dla zbadania doniosłości mojego wzroku. Uważałem się już za straconego i z obawą odpowiadałem na czynione zapytania względem rozeznania koloru przedstawianych mi przedmiotów na rozlicznych metach, a takoż przy odczytywaniu wskazywanych napisów, które wszystkie przedstawiały się mętnie w mej wyobraźni z powodu doznanego wzruszenia i z racji oglądania ich jednyrn tylko okiem. Jednak silny mój wzrok młodzieńczy, który umiał dojrzeć jarząbka kryjącego się w głębinie lasów i strzelać z powodzeniem do kszyków spłoszonych z bagien litewskich, potrafił zwyciężyć wszystkie przeszkody, przekonywując komisję, że zauważona przez dyrektora mętność egzystowała raczej w jego umyśle.

Zostawszy nareszcie uwolniony od dalszych napaści, otrzymałem pozwolenie wzięcia udziału w konkursie egzaminacyjnym, jaki się rozpoczął dnia tegoż po południu. Muszę oddać sprawiedliwość, że nie rnieliśmy okazji dojrzeć nadużyć ani też okazywania faworów przez liczne grono profesorów nas egzaminujących. Każdy z nas konkursujących odpowiadał na wylosowane przez siebie kwestie i wedle takowych wszyscy egzaminatorowie notowali stopnie bez porozumiewania się pomiędzy sobą. Skądinąd nie ulega wątpliwości, że gremium profesorów składało się z ludzi uczonych, uczciwych i moralnych, którzy nie dawali się wyzyskiwać za narzędzia podstępu.

Podczas dwóch pierwszych dni egzaminów nie doznałem najmniejszego zawodu i byłem pewny osiągnięcia szczśliwego rezultatu takowych, gdyż na wszystkie kwestie odpowiedziałem bez zająknięcia i na tablicy rozwiązałem gładko matematyczne zadania. Pozostawała nam na dzień trzeci i ostatni egzaminów historia powszechna tylko, dokładna znajomść której dawała mi prawo obliczania na triumfalne odznaczenie się. Spokojnie zatem oczekiwałem, nadejścia jutrzejszego poranku; tegoż rodzaju usposobienie ogarniało wszystkich rodaków. Nie męczyli się też i oni przy odwracaniu dostatecznie wymordowanego seksterna historii tej szczególniejszej.

Dziwiło jednak nas, Polaków, że koledzy rosyjscy mordowali się w tenże sam sposób, a być może i z większym wytężeniem, co i dni poprzednich, skutkiem czego mieliśmy prawo pedejrzewać, że pamięć ich jest tępszą od naszej.

Przed udaniem się jednak do spoczynku dowiedziałem się od jednego z kolegów rodem z Finlandii, że dnia następującego odbędą się egzamina nie tylko z historii, ale takoż ze statystyki, której nam nie wykładano i o jakiej nie posiadałem pojęcia. Dowiedziałem się jednocześnie, że seksterna małej objętości zostały rozdzielone przez dyrektora Iwanowa wszystkim protegowanym, czyli Rosjaninom, przed parą tygodniami z poleceniem wystudiowania ich sekretnie od reszty kolegów i bez pomocy nauczycieli. Wszyscy wykluczeni od tego przywileju, szczególnie my, Polacy, skazani byliśmy na utracenie konkursu, otrzymując zły stopień z egzaminu statystyki.

Kochany Finlandczyk, darzący mnie wielką sympatią, nie chcąc postradać mojego nadal towarzystwa, udzielił mi późnym wieczorem swojego seksterna statystyki, ażebym mógł przeczytawszy podczas nocy poduczyć się cokolwiek dla uniknięcia adnotacji zera.

Od dawnego czasu zachowywałem przyjazny stosunek z Finlandczykiem, który dzielił się zawsze otrzymywanymi obficie od swoich rodziców łakociami, wiedząc, że nie mogą łatwo dochodzić z dalekiej Litwy takowe mnie osieroconego. Podziękowałem serdecznie za okazaną mi wielkiego znaczenia dobroć i po spożyciu wieczerzy, kiedy Moskale udali się do snu, uprzedziłem polskich kolegów, ażeby zgromadzili się po kryjomu do opróżnionej czytelni. Tam zaparłszy się oświadczyłem, w czym zawierała się tajemnica udzielanej protekcji uprzywilejowanym uczniom i o szczęśliwym wypadku, który dozwolił mi zdobyć kontrabandę, przeprowadzoną przez dyrekcję Szkoły Inżyniernej za pośrednictwem Iwanowa.

Nie tracąc też czasu dla wydobycia się z przygotowanej zasadzki, zaczęliśmy niezwłocznie odczytywać statystykę, notując różne cyfry z postanowieniem rozeznania się, o ile da się lepiej, z nieznajomym przedmiotem w krótkim okresie czasu. Potrafiliśmy dokończyć pobieżny przegląd seksterna aż do poranku i udaliśmy się uradowani do egzaminu z przekonaniem, że nie pozostaniemy zupełnie niemi w odpowiedziach, i obliczając na otrzymanie wyższych stopni z innych przedmiotów, mieliśmy nadzieję przeparcia konkursu.

Musiał doznać przerażenia dyrektor Szkoły Inżyniernej, widząc, że Polacy biorą udział w egzaminach, nie czyniąc protestacji, że w szkole przygotowawczej wykład statystyki nie miał miejsca, co upewniło go o podstępie uczynionym przez Iwanowa, którego podejrzewał zapewne o spełnienie przekupstwa za grube pieniądze, przez udzielenie wszystkim bez wyjątku rzeczonego seksterna. Po przesłuchaniu kilku z nas, którzy dosyć gładko spisali się w odpowiedziach, cytując takoż wiele cyfr z dokładnością, p. dyrektor zerwał się ze swojego siedzenia i udając się do przyległego gabinetu przywołał dla zbadania znajdującego się przy komisji Iwanowa. Dochodził stamtąd do naszych uszów głuchy rumor wrzasków wzburzonego zwierzęcia o tatarskiej paszczy, który chciał skarcić podejrzewanego o popełnienie zdrady dyrektora przygotowawczej szkoły, jako też piskliwe lamenta Iwanowa, chcącego upewnić o nieskalanej swej niewinności.

Prawdopodobnie nie potrafił on usprawiedliwić się z podejrzenia, co się wyjawiło następującego roku z powodu powierzenia przygotowawczego zakładu innej osobie. Iwanow stał się ofiarą na nasz pożytek i zapewne nigdy nie dowiedział się o powodach wykrycia sekretu.

Egzamina zakończyły się z powodzeniem dla wszystkich Polaków, a szezególniej dla mnie, gdyż uzbroiwszy się w retorykę, obszernie rozwodziłem się podczas egzaminów ze statystyki, poruszając wszystkie kwestie odnośne do niej, chociażby nie objęte w wylosowanym zapytaniu, ażeby wywołać dobre wrażenie na licznych członkach komisji, którzy pomimo wielokrotnego odwoływania mnie przez profesora specjalistę do interesującej kwestii, uposażyli mnie prawdopodobnie wysokim stopniem, z powodu że na ogłoszonej urzędownie w kilka dni potem liście przyjętych uczni do Szkoły Wojennych Inżynierów figurowałem na trzecim miejscu. Wszyscy też Polacy bez wyjątku zwyciężyli stawiane im przeszkody. Stało się wszystko to przy pomocy mojego przyjaciela Finlandczyka, imię którego niestety ubiegło mi z pamięci, i skutkiem spożycia nadmiernej ilości blinów przez niektórych naszych kolegów. Zapomniałem zanotować, że w drugim przygotowawczym zakładzie nie znajdował się jeden Polak.

Zaraz po przyjęciu do szkoły udałem się z podziękowalną wizytą do państwa Todlebenów, chociaż miałem prawo podejrzewać, że nikt z nich nie fatygował się na mój pożytek, wnosząc z zachowania się Iwanowa i barbarzyńcy dyrektora. Widocznym było, że powodzenie moje wywarło na nich zdziwienie. Nie omieszkano jednak zapraszać, ażebym chciał częściej ich odwiedzać, szczególniej w dnie sobotnie, kiedy przyjmują wizyty.

Szkoła Inżynierna Wojskowa pod wezwaniem Milkołajowskim, jako przez cesarza Mikołaja I założona, mieściła się w tak zwanym Letnim Zamku, służącym za pałac dla cesarza Pawła, który w nim został zaduszony. Jest to obszerny gmach, posiadający wewnętrzny dziedziniec, na którym odbywały się pomniejsze ćwiczenia uczniów szkoły. Przed pałacem rozlegał się obszerny park, zwany Letnim Sadem, ozdobiony licznymi statuami z białego marmuru, zrabowanymi w Warszawie przez Moskali, które pod wpływem niestosownego dla nich klimatu poczerniały, przyjmując niewdzięczny wygląd i tracąc posiadany dawniej urok.

Park ten, zasadzony roślinami odpowiedniego gatunku do prędkiego rozwinięcia się na mokrych gruntach, posiadał cień dostateczny dla spacerujących podczas upałów letnich, jako też zabezpieczał odpoczynek na wygodnych ławkach w rozlicznym kierunku rozmieszczonych, pozostawał jednak prawie zawsze pustym z powodu, że publiczność znajdowała świeższe powietrze w ogrodach znajdujących się na przedmieściach, jako też na rozlicznych wyspach przy ujściu Newy do morza. Powiadają też, że popełniona zbrodnia w Pałacu Letnim, tuż obok parku znajdującego się, wpływa szkodliwie na usposobienie ludności, odpychając ją wstrętnie od tej miejscowości. Ciekawe tylko grupy cudzoziemców zwiedzają często park przyglądając się z niego pałacowi, szepcząc sobie na uszy o fatalnej tajemnicy z niedalekiej przeszłości.

Pałac Letni, przeznaczony na naszą szkołę, posiadał obszerne salony dla ulokowania setki uczniów. Sypialnie składały się z bardzo długiej sali i kilku mniejszych, gdzie były rozmieszczone łóżka na dalekim dystansie od siebie, a przy nich komódka i taburecik, na którym układano odzież, udając się do snu. Jadalnia znajdowała się urządzona w okrągłej sali, zapewniając umieszczenie wygodne dla naszej setki i tyluż żołnierzy pełniących służbę przy naszej usłudze. Mogli oni swobodnie kursować, roznosząc strawę i zmieniając naczynia.

Ażeby lepsze dać pojęcie o wielkich rozmiarach okrągłej sali stołowej, muszę przytoczyć, że setka uczniów popijała w niej ranną i popołudniową herbatę ze stu samowarów, ustawionych dla każdego z nas oddzielnie, przy których mieściły się w oddzielnej szkatułce przybory złożone z tacy, pary szklanek, naczynia do ich płukania, imbryka, herbatnicy, cukiernicy i innych potrzebnych dodatków, ażebyśmy mogli popijać, usługując samym sobie.

Umywalnie nasze były niewygodne; mieściły się one w ciasnych korytarzach, gdzie się znajdowały zawieszone na ścianach wielkie naczynia mosiężne przepełnione wodą ściekającą do rąk za pociągnięciem guzika umieszczonego u dołu. W cesarskim tym gmachu mieściły się takoż nasze łaźnie, gdzie raz na tydzień odbywała się obowiązkowa kąpiel, nasz szpital opatrzony w wielką liczbę łóżek, gdyż klimat petersburski nie był wcale zdrowotnym, i nasze więzienia, w których zamykani byli uczniowie szkoły za przekroczenia małoznaczne, szczególniej za zapóźnienia stawienia się w porę na lekcje, musztrę albo też do stołu.

Wszystko odbywało się pod echem uderzenia w bęben, pod odgłosem którego budzono i układano nas do snu. Dozwolone było jednak uczniom, chcącym studiować lepiej swe lekcje, udawać się do osobnej sali, gdzie mogliśmy pozostawać do północy; po czym udawanie się do snu było obowiązkowe. Znajdowała się jeszcze ogromnych rozmiarów sala w Letnim Pałacu, przeznaczona do mniejszych ćwiczeń wojskowych podczas deszczu, gdzie udzielano nam jednocześnie musztry fechtunku na szpady i pałasze, a takoż lekcje tańców, nie wykluczając z katalogu ich nawet mazura, skakanego w sposób niemiłosierny. W tymże gmachu znajdowało się pomieszczenie nie tylko dla żołnierzy pełniących służbę poganiaczy, ale mieściły się tam koszary dla batalionu saperów i pracownie dla licznych topografów zajętych rytowaniem kart wojskowych jeneralnego sztabu, urządzone na najwyższym piętrze pałacu. Po zamknięciu opancerzonej bramy na noc Letni Pałac stawał się małą cytadelą.

Do zwołanych w dzień oznaczony przyjętych do Szkoły Inżyniernej nowych uczniów zjawił się z listą w ręku jej opasły dyrektor, odczytując nasze imiona w porządku uzyskanych podczas egzaminu stopni i czyniąc przegląd. Skoro nastąpiła kolej na mnie, jako trzeciego z rzędu, zostałem przywołany do niego. Przyglądał się mojej twarzy, chcąc sprawdzić, czy choroba róży nie pozostawiła śladów, i zapytując, czy nie życzę sobie zostać odesłanym na dalszą kurację do szpitala szkoły.

Dziękując mu, odpowiedziałem, że czuję się zupełnie zdrowym i że nie chcę tracić czasu w korzystaniu z mających się rozpocząć naukowych kursów. Widocznym było, że p. dyrektor, zachowujący kwaśną minę, chciał umitygować złe wrażenie, wywołane w mojej wyobraźni skutkiem czynionego pościgu na mojej osobie przed rozpoczęciem egzaminów. Marszczył się takoż jenerał dyrektor, kiedy następowała kolej do wywoływania imion polskich, tym bardziej że prawie wszyscy konkurenci należeli do liczby celujących, których nie udało mu się zniemóc.

Przywołując ich do siebie dopytywał się o rozmaite detale odnośnie do związków rodzinnych i okolic zamieszkiwanego przez nich kraju. Ciężko mu było zapewne pogodzić się z wypadkiem, który dozwolil nam dostać się przebojem do podwoi Szkoły Inżyniernej. Jak na teraz p. dyrektor chciał zapoznać się bliżej z nami, którzy dostąpiliśmy prawa dosięgnąć wyższych zaszczytów przy tronie i w państwie.

Po wypowiedzeniu krótkiej przemowy dyscyplinarnej polecił nas dyrektor dozorowi inspektora szkoły w randze podpułkownika i kilku oficerów niższej rangi, którym mieliśmy ulegać nieustannie. Inspektor, którego irnię ubiegło z pamięci, był duszą i gospodarzem szkoły. Jego decyzji wszystko musiało ulegać. Po opuszczeniu nas przez dyrektora udającego się do swego mieszkania, znajdującego się w tymże pałacu, inspektor skierował nas do sal sypialnych, poruczając, ażebyśmy tam przebrali się w wojskową odzież, uszytą wedle zdjętej z nas miary przed kilku dniami i ułożoną na taburecikach znajdujących się przy łóżkach, u których były wypisane złotymi literami nasze nazwiska.

Tuż obok łóżek były umieszczone biurka, mające służyć do składania naszych książek, seksternów, materiałów pisemnych, gdyż tam mieliśmy prawo studiować nasze lekcje, udając się do osobnej sali po capstrzyku dla ich uzupełnienia, ażeby nie przerywać odpoczynku reszcie kolegów, którzy potrafili w porę uporać się z takowymi.

Ubranie i bielizna nasza mieściła się, w oddzielnych salach, będąc pielęgnowaną przez oddzielną służbę wojskową do tego wyznaczoną. Ubranie codzienne, składane na taburecie po udaniu się naszym do snu, było zabierane przez slużbę żołnierzy, którzy po jej oczyszczeniu odnosili po cichu, na poprzednie miejsce z uwagą, aby nas nie obudzić. Toż samo działo się z naszym obuwiem. Broń nasza przeznaczona do musztry i do parady była takoż czyszczaną przez służbę żołnierską.

Boleśnie dawał się odczuwać ciężar ubrania moskiewskiego na barkach Polaka, świadczący, że w przyszłości biędzie on obowiązany występować w nim ustrojony nieprzyjacielsko przeciw rodakom chcącym walczyć za oswobodzenie się z niewoli. Rozmyślałem nad smutnym położeniem, które zmusza mnie do podstępu i zastosowania się do wskazówek podanych przez naszego wielkiego poetę w pieśniach o Wallenrodzie. Pod wpływem tegoż rodzaju usposobień musieli się znajdować moi koledzy polscy, zniewoleni stosować się do obłudy, chociaż gotowi do poświęcenia się w każdej odpowiedniej chwili na pożytek ojczyzny.

Obawiałem się bardzo, że rodacy zamieszkali w Petersburgu, nie obeznani z usposobieniem naszego ducha, przy spotkaniu odzianych nas w szatę hańby, będą mogli podejrzewać nas za zaprzedańców Moskwy. Pod takiego rodzaju wrażeniami przeżyliśmy pierwszy dzień pobytu naszego w Szkole Inżyniernej, wolni od zajęcia, ciepło odziani i dobrze nakarmieni, udając się do wczesnego odpoczynku, ażeby zbudzić się o 5 godzinie z rana.

Powoli przyzwyczajaliśmy się do regulaminu szkoły, który nie był uciążliwym, gdyż pielęgnowano nas prawdziwie po wielkopańsku, a może i w wyższym stopniu, gdyż w liczbie kolegów znajdowali się często książęta. Nie szczędzono kosztów dla zapewnienia przepychu w ubiorze i udzielanej strawie. Uczono nas fechtunku, tańców i dygansów, ażeby wydoskonalić na salonowych frantów. Dokuczano nam tylko łoskotem uderzania bębna, pod echem którego układano nas do snu i budzono.

Egzystował zwyczaj terroryzowania pierwszoletnich uczniów Inżyniernej Szkoły przez resztę ich kolegów w przeciągu całego roku, czyniąc posłusznym narzędziem w spełnianiu żądanych usług i uleganiu cielesnej karze, aplikowanej w następujący sposób: Skazaniec musiał zginać się o tyle, ażeby palcami obydwóch rąk dosięgać i oprzeć się na palcach obydwu nóg. Pozostając w tej wymuszonej pozycji delikwent otrzymywał w wygiętą tylną część ciała okrutne razy kantem długiej linii, używanej do rysunków technicznych. Mordercza tego rodzaju operacja praktykowana na ludzkim cielsku - pomysłu tatarskiego - mogła być porównaną do krzeszenia ognia sztabką stalową na krzemieniu. Jakoby doznana boleść miała być o tyle okropną, że dla jej uniknięcia nieszczęśliwa ofiara stawała się dowolnym narzędziem tyrana, posłusznym nie tylko do spełniania służalczych usług, ale do ulegania w zachciankach plugawienia się w obrzydliwściach sodomskich.

Uczniowie wyższego kursu posiadali pierwszeństwo w kierownictwie tego rodzaju zdrożnościami. Pewnym jest, że liczba sodomskich grzeszników była małoznaczną do ogólnej ilości uczniów, ale dostatecznym pozostaje fakt egzystencji zarazy tego bezwstydnego zbydlęcenia się w technicznym zakładzie - gdzie się mieli kształcić inżynierowie wojskowi - ażeby wywołać przerażenie w cnotliwym społeczeństwie.

Dla tych,  którzy wychowani moralnie w naszym kraju rumienili się z powodu najmniejszej nieprzyzwoitości, okropnym było ocierać się o rozpustną i bezczelną młodzież, pozbawioną wstydu i zamiast cnoty wielbiącą występek. Wielu z nas nie było oświadomionych o egzystencji tego rodzaju występków na świecie.

Spomiędzy nie biorących udziału w sprośnościach, wszyscy - za wyjątkiem kilku uczniów - wyzyskiwali pierwszoletnich swych kolegów, zmuszając do spełniania służby lokajskiej i obarczając zakupnem rozmaitych przedmiotów wartościowych, szczególniej zaś cygar, łakoci i napoi na ich własny koszt. Najmniejsze nieposłuszeństwo narażało przestępcę na srogą cielesną karę, aplikowaną przy hurtownej pomocy - w razie potrzeby - dla złamania uporu i utrzymania wzorowego niewolnictwa.

Tego rodzaju stan dotrwał prawie do końca ubiegłego szkolnego roku, kiedy młodzież pierwszoroczna podniosła rokosz, nie chcąc zostawać poniewieraną do ostatnich dni zbliżającego się terminu do ich awansu. Zbuntowani zabarykadowali się w jednej z sal sypialnych, używając do tego łóżka, biurka i materaców. Uzbrojeni zaś w krzesła, a nawet i broń sieczną, odpierali ataki przedsiębrane przez trzykroć silniejsze zastępy nieprzyjaciela. Napaść tego rodzaju, jako też obrona, rozpoczęte wieczorem trwały przez całą noc i kontynuowały się do południa dnia następującego bez żadnego rezultatu, pomimo poniesionych ran i uszkodzeń przez walczących w obydwu obozach, przy starciu się na barykadzie i rzucaniu nawzajem ciężkich przedmiotów. Potrzeba udzielenia leczniczej pomocy rannym, szczególniej znajdującym się pomiędzy zabarykadowanymi, zmusiła dyrekcję szkoły do wystąpienia na jaw z zachowywanej dotąd obojętności, udowadniającej popieranie przez nią tyranizacji i niewolnictwa w Szkole Inżyniernej.

Zażartość walki wzmagała się coraz bardziej, grożąc wywołaniem tragiczniejszych jeszcze rezultatów, które naraziłyby dyrekcję na srogą odpowiedzialność, zmusiła ją do wystąpienia z kryjówki w osobach dyrektora, inspektora i dyżurnych oficerów, obojętnych przez tak długi przeciąg czasu. Napastnikom rozkazano zaprzestać walki, a obleganym odstąpić od barykady. Wezwana służba wojskowa rozpoczęła niezwłocznie usuwać przeszkody, unosząc połamane meble do naprawy.

Spokój został ustalony bez potrzeby zawierania ustaw kapitulacyjnych, gdyż młodzież oblegana zastosowała się wzorowo do reguł dyscyplinarnych. Nie przeszkodziło to jednak, ażeby ona, czując się zwycięską, oświadczyła dyżurnym oficerom - po usunięciu się naczelnej władzy - że powtórzy swój opór w sposób bardziej ryzykowny, jeżeli zechce się starszym kolegom nadal ich krzywdzić i wyzyskiwać. Wygrana powstańców była kompletną. Parządek wzorowy ustalił się aż do końca szkolnego roku.

Znajdowałem się w szkole przygotowawczej Iwanowa, kiedy spełnił się powyższy skandal, i dowiedziałem się podówczas z resztą mych polskich kolegów o ohydnych zwyczajach i detalach strasznej służebności, na jaką są narażeni kandydaci do Szkoły Inżyniernej. Po odbytej naradzie postanowiliśmy bronić się do upadłego i przewrócić do góry nogami całe otoczenie, narażając się na śmierć wolej, aniżeli na bezczelne sponiewieranie się.

Wywołaną rewolucję uważaliśmy za szczęśliwy wypadek, dozwalający możebności przygotowania się do potrzebnej obrony, jeżeliby chciano odnowić zawieszony na chwilę barbarzyński zwyczaj. Dla powiększenia sił naszych postanowiliśmy zaprobować, czy nie byłoby możebnym zaprowadzić odpowiedniej do tego organizacji pomiędzy licznymi rosyjskiego pochodzenia kolegami. W tym celu porozumieliśmy się z resztą kolegów szkoły Iwanowa, a takoż z uczniami szkoły przygotowawczej, proponując im połączenie się w jednolitą siłę odporną.

Propagowane przez nas zasady moralności i obowiązku zachowania rycerskiej godności odniosły pożądany rezultat. Zawiązaliśmy braterski związek poparty udzieleniem słowa honoru, że będziemy się bronić od wszelkich napaści starszych kolegów, oświadczając im gotowość opuszczenia szkoły i praw zdobytych na mocy złożonego egzaminu dla uniknięcia wymaganego sponiewierania naszej godności. Kilka razy urządzana uczta dla uświęcenia naszego zbratania się doprowadziła do stanu sfanatyzowania licznych naszych towarzyszy, obojętnych przedtem i uległych do pokornej służebności. Potrafiliśmy im wytłumaczyć znaczenie obowiązku bronienia posiadanych przywilejów rycerskości.

Naturalnie, że na nas spoczywał obowiązek nieustającej czujności w podtrzymywaniu zasad honorowych w sposób nieskazitelny. Do nas też należała  inicjatywa rozpoczęcia i kierowania walki w razie potrzeby, do czego byliśmy przygotowani zupełnie. Po spożyciu pierwszej wieczerzy w dniu ustalenia się naszego w szkole, kiedy wszyscy udaliśmy się do studiowania przy biurkach, zauważyliśmy podejrzliwe porozumiewanie pomiędzy starszymi kolegami, grożące rozpoczęciem się napaści, co też po chwili zadeklarowało się przez zatrzymanie jednego z nas przez ucznia przedostatniego kursu, który otoczony gromadą zawziętych wspólników chciał ukarać krnąbrnego nowicjusza za uczynioną odmowę przyrządzania papiersów z udzielonego mu do tego tytoniu. Nie tracąc czasu, wielu z nas rzuciło się niezwłocznie do odporu, wydzierając z rąk oprawców ofiarę. Jednocześnie inna liczna grupa, do której i ja należałem, zoczywszy przechodzącego przypadkiem jednego z oficerów dyżurnych korytarzem, wystąpiła z oświadczeniem i prośbą, ażeby łaskaw był on rozkazać napastnikom zaprzestania awantur, gdyż dla uniknięcia rozlewu krwi i niepotrzebnego skandalu, wszyscy my, nowo przyjęci do Szkoły Inżyniernej, gotowi jesteśmy niezwłocznie i dobrowolnie ją opuścić.

Dyżurny oficer, wobec tego rodzaju nieprzewidzianej sytuacji, zrozumiał, że powtórzenie się nowej awantury staje się nieuniknione i posiadał tyle zdrowego zmysłu, że rozkazał rozejść się zebranym do kupy na ich pozycje i zawiadomił inspektora o zaszłym wypadku. W chwilę potem uderzono w bęben pobudkę i zebranym nam wszystkim do wielkiej sali został ogłoszony rozkaz zachowywania się spokojnego, z zagrożeniem odjęcia praw szlacheckich i wysłania na Kaukaz w stopniu żołnierza każdego, który by się odważył naruszyć porządek. Zwracając się zaś do nas, pierwszorocznych uczni, wskazywał potrzebę ćwiczenia się w zasadach dyscypliny, zachowując się przykładnie, gdyż za najmniejsze przestępstwo będziemy narażeni na srogie kary.

Zwycięstwo było kompletne, rozeszliśmy się, będąc pewni spokojnego i z godnością dokończenia nauk. Zwycięstwo to zapewniło też umoralnienie tego pożytecznego zakładu. Koledzy zaś nasi rosyjscy, uszczęśliwieni z odniesionego powodzenia przedsięwziętej walki, przylgnęli do nas z zupełnym zaufaniem prawdziwie po bratersku przez cały czas kolegowania.

Kursa Wojskowej Inżyniernej Szkoły, założonej przez cesarza Mikołaja I, ukończył Polak Edwin Wrześniowski jako pierwszy uczeń, w chwili gdy wstępowałem do niej. Poznałem się z nim trochę później, gdy się znajdował dla udoskonalenia wiedzy w Inżyniernej Akademii, ażeby rozpocząć służbę w stopniu kapitana. Pomiędzy polską młodzieżą egzystowała opinia, że Edwin zostanie wynarodowiony, chociaż nie udzielił żadnej racji swym moralnym zachowaniem się w szkole. Podejrzenie tego rodzaju krzywdzące opierało się na fakcie, że brat jego pełnił służbę żandarmską w Warszawie, podniesiony do stopnia pułkownika.

W niedalekiej jednak przyszłości okazało się, że opinia ta opierała się na na mylnych podstawach, gdyż Edwin, depcząc z pogardą zaszczyty otwierane mu przez Moskwę, jeden z pierwszych rzucił się do walki w czasie powstania 1863 r., dając dowody talentu i poświęcenia. Spotkałem się i kolegowałem z nim w Turcji. Będę miał okazję w dalszym ciągu moich pamiętników wspominać o zasługach i wielkiej zacności tego człowieka i tragicznym a przedwczesnym jego zgonie.

W chwili wstąpienia mojego do Inżyniernej Szkoły znajdował się w niej na ostatnim kursie mój starszy kolega z gimnazjum wileńskiego i znajomy od lat dziecinnych, Michał Girdwoyń, brat Kazimierza. Radował się on bardzo, że udało nam się połączyć do jednego grona na obczyźnie i z ocalenia naszego do prześladowania haniebnego, na które zostawał narażony dawniej. O Michale Girdwoyniu opisywałem wiele w poprzednim tomie moich pamiętników. Ostatnia wojna przecięła utrzymywaną komunikację z Litwą; mam jednak nadzieję, że pozostaje on i brat jego Kazimierz przy życiu. (Dzisiejsza data jest 8 listopada 1919 r.)

Nie wiem, czy oprócz tych dwóch Polaków ukończył jaki inny przed niedawno założoną Szkołą Inżynierną Mikołajewską, chyba tylko udało się to kapitanowi Jocherowi, młodemu jeszcze, pełniącemu obowiązek profesora polowej fortyfikacji. W arrnii rosyjskiej znajdowało się kilku Polaków pełniących służbę inżynierów wojskowych, kształcących się w innych zakładach; imiona ich ubiegły mi z pamięci. Nie jestem pewny, czy należał do służby wojskowej sławny inżynier Kierbedź, urodzony w Wilnie, który zbudował sławny most na rzece Newie w Petersburgu i wspaniałą cerkiew św. Izaaka tuż przy nim.

Po zażyciu kilkodniowego odpoczynku i uregulowaniu potrzebnej służby rozpoczęły się wykłady naukowe w szkole, a jednocześnie ćwiczenia wojskowe. Posiadaliśmy wyborowych nauczycieli, gdyż rząd rosyjski nie szczędził kosztów, chcąc uposażyć ją we wszystkie znakomitości, egzystujące wewnątrz kraju, i sprowadzając licznych profesorów z zagranicy. Szczególniejszą uwagę zwracano dla udoskonalenia nas w wiedzy matematycznej; do wykładu każdego jej oddziału posiadaliśmy osobnych nauczycieli, w liczbie których znajdował się znakomity z dokonanych odkryć Ostrogradzki.

Wykładał też jeden Polak, inżynier w randze majora, geometrię analityczną z wielkim talentem. Nazwisko jego ubiegło z mojej pamięci. Szczególniejszą ozdobą Szkoły Inżyniernej i ulubioną osobą wszystkich jej uczniów był młody inżynier w stopniu kapitana, p. Jocher, syn profesora byłego Uniwersytetu Wileńskiego, który wykładał sztukę polowej fortyfikacji. Niezapomnianym pozostanie nam olbrzymiej urody pułkownik inżynierii, ozdobiony oprócz rzęsistych akselbantów licznymi dekoracjami, p. Linde-Kwist, artysta w ozdabianiu kart topograficznych przedstawianiem gór. Mając obowiązek nauczenia tej trudnej i delikatnej operacji, przysiadał się on do każdego z nas rozsadzonych w ławkach, po kolei, dla wskazywania sposobu sztrychowania, wedle udzielonych modeli, delikatnym piórkiem.

Potrzeba uzdolnienia się w tego rodzaju operacji, niezbędnej dla przedstawienia konfiguracji terenu, była konieczną dla każdego inżyniera, czego większa liczba uczni nie rozumiała i zamiast ćwiczenia się w tej trudnej sztuce rysunkowej zaniedbywała ją zupełnie, udzielając pułkownikowi do poprawiania rysunków sporządzonych przez topografów mieszczących się na poddaszu Szkoły Inżyniernej, którzy za małe wynagrodzenie kopiowali udzielone im modele. W ten sposób oszukiwano p. Linde-Kwista, przepędzając czas na czytanie romansów do chwili, gdy nadchodziła kolej na jego zbliżenie się do następującego w ławkach ucznia.

Topografi ci byli uzdolnieni do kopiowania odpowiednio do udzielonych modeli, a nawet artystyczniej od takowych, ale każdy uczeń, zamawiający spełnienie tego rodzaju kontrabandy, uprzedzał ich, ażeby rysunek posiadał większą albo też mniejszą ilość omyłek do poprawy, od czego zależała adnotacja stopni udzielanych przez profesora. Obawiano się zamawiać zbyt artystyczne skopiowanie modeli dla uniknięcia podejrzenia profesora, który mógłby rozkazać wykonanie nowego rysunku niezwłocznie.

Umiałem skorzystać z wykładów p. Linde-Kwista, które często pozwolily mi zapewnić powodzenie podczas wojen i przy sporządzaniu kart topograficznych i geograficznych. Mieliśmy takoż uporczywego profesora wojennej geografii - imię jego wybiegło mi z pamięci - który mordował nas niezmiernie, a którego żaden nieuk nie mógł oszukać, gdyż trzeba było kredą na tablicy rysować z pamięci, z wielkimi detalami wszystkie państwa europejskie i cesarstwa rosyjskiego, a z mniejszymi reszty części świata.

Zimową porą, z powodu zbyt długich nocy, większa część wykładów odbywała się przy oświetleniu lamp olejowych i świec, gdyż użycie gazu i elektryczności nie było jeszcze znane. Okoliczność ta czyniła nam wielkie przeszkody do wykreślania kart, zadań matematycznych i rysunków architektonicznych na wielkich tablicach, które usuwały się w sposób obficie wynagradzający nas podczas lata, kiedy słońce przyświecało nam prawie ciągle.

 Do profesorów naszych muszę zaliczyć takoż Francuza, który chociaż podstarzały, chciał sztucznym natężeniem udowodnić młodzieńczą giętkość wszystkich części swojego ciała, ucząc nas wykonywania rozmaitego rodzaju kroków potrzebnych do zostających w użyciu tańców, przez co zmuszał nas do wybuchu niepowstrzymanych śmiechów, tym bardziej że mając ogolone brodę i wąsy posiadał minkę młodego starca. Tańczyliśmy do upadłego kadryle, w których, dla odróżnienia kawalerów od dam ozdabiano je opaską białej chustki u prawego ramienia. Wyższe władze szkolne, chcąc udzielić młodzieży większej swobody w zabawie, poruczały dozorowanie porządku jednemu z dyżurnych oficerów, który zwykle brał udział energiczny w ogólnej wesołości.

Nasz profesor francuski udzielał lekcje takoż mazurowego kroku, który zastosowany w praktykę wywoływał śmieszną hecę rzucania w tył nogi podczas biegu wykonywanego z impetem. Była to nieszczęśliwa profanacja naszego tańca. Wskazałem naszemu profesorowi rozmaite kroki używane w mazurze i potrzebę częstych zmian padczas wykonywania rozlicznych figur. Pokazałem mu, jak się wybijają hołubce, a nawet wykonywane jednocześnie, w takt z muzyką, z prawej i lewej nogi, używane szczególnie podczas tańca solo lub kiedy się znajduje na czele chorowodu. Próbował p. profesor zaimitować mnie w lekcji tego ostatniego kroku, ale żadną miarą nie zdołał go wykonać, narażając się na poplątanie nóg. W konsekwencji oświadczył, że tego rodzaju wybryki należą do baletu i nie powinny być zastosowane w salonowym tańcu. Odpowiedziałem mu, że trzeba być Polakiem, ażeby nauczyć się mazura.

Do nauczycieli naszych należy zaliczyć takoż 12 szermierzy wytrawnych, którzy uczyli nas sztuki fechtunkowej, z wielką troskliwością, na szpady i szable. Każdy z ich uczni, chcący korzystać z udzielanych lekcji, mógł wiele zyskać z nauki bronienia się podczas napaści i pojedynków.

Oprócz nauki umysłowej musieliśmy kształcić się w musztrach wojskowych. Trzeba było przez parę godzin ćwiczyć się w wykonywaniu marszów wedle metody niemieckiej, wytężając muskuły i utrzymując takt morderczy w poruszeniach się naprzód. Trzeba też było ćwiczyć się w używaniu broni. Karabiny za owych czasów były pistonowe, o rurach gładkich, nabijały się stemplem od góry, prochem a następnie kulą. Wiele czasu upływało dla spełnienia tej trudnej operacji, wykonywanej pod detaliczną komendą. Gwintowane karabiny jeszcze nie egzystowały. Męczarni ćwiczenia się w musztrach i użyciu broni ulegaliśmy mniej więcej przez dwa miesiące czasu.

Dyrektor szkoły następnie co piątek wieczorem czynił przegląd. Musieliśmy przechodzić po kolei wobec niego, salutując po wojskowemu. Od akuratnego wykonania tego powitania zależała decyzja uwolnienia nas od dalszego ciągu nieznośnych ćwiczeń. Zdarzało się często, że z powodu niełaski p. dyrektor stawał się niesprawiedliwym względem niektórych uczniów, na czym też i ja ucierpiałem, pozostając rekrutem przez dłuższy czas od reszty kolegów, którzy wyrażali otwarcie swe ubolewanie za niesłusznie zastosowaną dla mnie karę. Okoliczność ta była dostateczna do umitygowania mojego żalu.

Pozostawanie w stanie rekruta pozbawiało prawa strojenia się w paradne mundury ozdobione srebrnymi galonami i noszenia hełmu z obszerną, takoż srebrną przyłbicą i rzęsistym czarnym włosieniem, narażając go na poniżenie, gdyż podówczas, gdy koledzy rekruta wychodząc na rniasto paradowali pokaźnie po Newskim Prospekcie, ulicy Morskiej i Kazańskiej, on musiał kontentować się okryciem zwyczajnego płaszcza i niepoczesną czapeczką na głowie.

Tęsknota rozpoczęta z dniem mojego oddalenia się z kraju rodzinnego nie ustawała ani na chwilę, a najmniejsza okoliczność nieprzyjemna wzmagała takową do stanu rozpaczy. W długich i często pisanych listach do domu wyłuszczałem dotkliwe boleście doznawane nieustannie. Okoliczność ta wywarła wielkie wrażenie na kochającą mnie nadmiernie matkę i postanowienie jej do odbycia ciężkiej podróży tą samą drogą, jaką dokonałem, udając się do Petersburga.

Po naładowaniu tarantasu zapasami kuchennymi i licznymi przysmakami litewskimi, przeznaczonymi wyjątkowo dla pcieszczenia syna, ruszyła moja mama w drogę razem z Aleksandrem Tydmanem do Petersburga pocztą rządową. Działo się to wszystko w mojej niewiadomości, chcąc spowodować mi niespodziankę, która wywoła też nadzwyczaj pocieszające wrażenie w chwili zjawienia się najukochańszych mi osób w Inżyniernej Szkole. Z objęć mojej matki rzucałem się do uścisków szwagra, powtarzając często te zmiany i nie mogąc nasycić się nigdy dostatecznie nimi. Otrzymawszy trzydniowy urlop pozostawałem z nimi przez ten czas nierozdzielnie. Następnie, nie mogąc tracić dalszego ciągu wykładów, odwiedzałem codziennie moich ukochanych gości, uczęszczając z nimi do teatrów i odwiedzając rodzinę Todlebenów.

Kontynuowało się to przez dwa tygodnie czasu, po czym nastąpiła smutna godzina rozstania. Trzeba było jednak zgodzić się z nieuniknioną do tego potrzebą, gdyż liczne obowiązki powoływały powrót rnojej matki do domu, a tym bardziej zaś ukochanego szwagra Tydmana, który dbecnie poparty przez protekcję jenerała Todlebena został mianowany podpułkownikiem intendentury i z cywilnego urzędnika przerobiony na wojskowego. Trzeba było jemu spieszyć się do zajęcia znakomitej posady w Rewlu. Z rozdartym sercem musieliśmy się pożegnać ze sobą.

Prawdopodbnie klimat Petersburga czynił wpływ szkodliwy na moje zdrowie, gdyż po niedawno przebytej chorobie róży zasłabłem niedługo po odjeździe mych ukochanych gości na żółtaczkę. Nie sądzę, ażeby smutek rozstania się z nimi mógł spowodować moje zasłabnięcie. Rozumiałem niezbędną konieczność zostania w samotności, ażeby odnosić wielki pożytek z fachowego wykształcenia w Szkole Inżyniernej. Zostałem umieszczony w szpitalu z prawem uczęszczania na lekcje, gdyż choroba nie zagrażała wielkim zapewne niebezpieczeństwem. Uwolniony byłem tylko od wojskowych egzercycji.

W komnacie Pałacu Letniego, gdzie rozegrała się straszna scena zaduszenia cesarza Pawła, odbywało się w rocznicę dopełnienia zbrodni żałobne nabożeństwo, w którym uczestniczył zawsze panujący cesarz. Toż samo powtórzyło się obecnie przez cesarza Aleksandra, biorącego udział z przyboczną swoją świtą w rzeczonym nabożeństwie, w którym uczestniczyli tylko uczniowie Szkoły Inżyniernej i jej dyrekcja, gdyż na liczniejsze zgromadzenie nie znajdowało się dostateczne pomieszczenie. Skądinąd ceremoniał ten odbywał się bez rozgłosu, ażeby nie wywoływać niekorzystnych wspomnień w społeczeństwie pałacowych zbrodniach. Wszechpotężnemu też monarsze musiało przychodzić na myśl, że przyszłość jego zależną jest od nieprzewidzianych wypadków, biorąc pod uwagę, że prawie żaden z panujących w Rosji nie zakończył życia śmiercią naturalną.

Po ukończeniu nabożeństwa zwykle cesarz zwiedzał szkołę, chcąc oswoić młodzież do siebie, która w przyszłości miała pozostawać w ścisłych stosunkach do dworu. Z wielkim zainteresowaniem takoż obecnie przeglądał wewnętrzną administrację zakładu, zwiedził sale wykładowe, nasze sypialnie i nie omieszkał udać się do szkolnego szpitala, gdzie zastał kilku chorych, a w ich liczbie takoż moją osobę. Przechodząc wzdłuż rzędu łóżek, gdzie znajdowali się obłożnie chorzy, informował się o rodzaj doznawanych przez nich słabości i udzielonych lekarstw do wyleczenia.

Powiadają, że cesarz posiadał pewne wiadomości w sztuce leczniczej i miał słabostkę studiować takową, będąc wielkim księciem jeszcze. Będąc nieobłożnie chorym, stałem u podnóża łóżka wyprostowany wobec nadchodzącego cesarza, który zoczywszy zżółkłe moje oblicze, zawołał do znajdującego się przy nim lekarza: "Ikterus", zapytując się mnie jednocześnie: "Kak pożywajesz?" Odpowiedziałem rnu wedle używanej formułki na tego rodzaju odezwanie, a obecny w świcie cesarskiej jenerał Todleben nie omieszkał przedstawić mnie jako skoligaconego z jego kuzynem, świeżo mianowanym naczelnikiem intendentury w Rewlu. Rekomendacja tego rodzaju uczyniła wielkie wrażenie na dyrygujących Szkołą Inżynierną, którzy też niezwłocznie zaprzestali mnie prześladować wobec tak paradnie dokonanej rekomendacji.

Co się tyczy mnie, znalazłszy się wobec wszechpotężnego monarchy, w osobie którego skupioną zostawała despotyczna władza, podstępem rozdartej na kawałki znaczniejszej części Polski, ubolewałem nad niemożnością oświadczenia cesarzowi, że oglądam w nim naszego nieprzyjaciela i że pozostanę mu niewiernym; ubolewałem ciężko, że zmuszony jestem zasłaniać się obłudą, wiedząc, że inaczej zachowując się, Polacy naraziliby się na kompletne wytępienie. Jednocześnie zaprzysięgałem w mej duszy po kryjomu, że skorzystam z najmniejszej okoliczności zbiorowego wystąpienia ażeby wziąć udział w powstaniu i zdradzić Moskali, gdyż postępując inaczej zdradziłbym własną ojczyznę.

Dla nas, podstępem pokonanych i gwałtem zmuszonych do pozostawania wiernymi niewolnikami Moskali i Tatarów, ”obłuda" i "zdrada" zamieniają się na "obowiązek" i "cnotę" - jedyne środki do odzyskania swobody. Każdy Polak podczas wybuchu powstania, pozostający nadal wierny Moskalom, staje się zdrajcą własnej ojczyzny. Pod tego rodzaju wezwaniem wzrastała młodzież gotująca się do wywołania powstania 1863 r. Byłem podówczas 19-letnim młodzieńcem. Fałsz, podstęp i zbrodnie były podstawą despotycznych rządów naszego nieprzyjaciela. Nam pozostała hipokryzja tylko dozwolona, pielęgnowana w naszym sumieniu jako jedyny środek ratunku, gdyż bez niej narazilibyśmy się na zatracenie.

Podczas lata i po ukończeniu rocznych egzaminów młodzież lnżyniernej Szkoły, awansowana na wyższy kurs, przenoszoną była do letniego obozu, urządzonego pod Peterhofem dla odpoczynku i do aplikowania się w praktycznym zastosowaniu nabytych z teorii wiadomości. Tylko w wypadku słabości udzielano pozwolenie udania się do rodzinnych miejscowości dla poprawienia zdrowia. Wszyscy inni byli obowiązani przepędzać letni odpoczynek w namiotach, kształcąc się jednocześnie w nabyciu praktycznej wiedzy technicznej i braniu udziału w wielkich ćwiczeniach wojskowych, gdyż na polach Peterhofu gromadziły się w tym celu liczne oddziały wojsk wszelkich broni, szczególniej zaś batalionów saperskich i baterii artylerzyskich rozlicznego kalibru. Zwykle podczas tych wielkich ćwiczeń czynił przegląd wojska sam cesarz, co nadawało im szczególniejszą świetność.

Kilka długich namiotów mieściło ze 20 łóżek ustawionych w dwa rzędy. Pomiędzy nimi znajdowało się przejście pośrodku. Byliśmy wszyscy wygodnie pomieszczeni. W osobnym małym namiocie mieściło się pomieszkanie naszego inspektora. W innym, większych rozmiarów, lokowali się dyżurni oficerowie. Na dalekiej odległości znajdowały się rozbite zwykłe namioty żołnierskie na użytek obsługującej nas służby. W większym jeszcze oddaleniu mieściły się namioty i magazyny dla umieszczenia służby administracyjnej, zapasów spożywczych, ubrania, bielizny etc.

Pod szałasami obszernymi, mającymi przykrycia z płótna dla zasłonięcia od słońca, urządzone były stołownie, gdzie spożywaliśmy nasze śniadania i obiady. Tuż obok znajdował się długi budynek z lekkiego materiału, pokryty dachówkami, przeznaczony na stołownię podczas dni dżdżystych. W nim odbywaly się takoż koncerta śpiewów i muzyki filharmonicznego stowarzyszenia uczniów szkoły uzdolnionych artystycznie.

Niedaleko od naszego obozu znajdował się takiegoż rodzaju, a nawet trochę obszerniejszy, obóz Szkoły Artylerzyjskiej, gdyż w nim znajdowały się rozmieszczone armaty zajmujące znaczną przestrzeń. Szkoła Artylerzyjska, złożona z takiejże liczby uczniów co i nasza, była zorganizowaną odpowiednio dla uzdolnienia fachowych oficerów. Obszerne pole, zajmowane przez dwa sąsiednie obozy tych szkół fachowych, wystarczyłoby na pomieszczenie całego miasteczka.

Przez cały czas obozowania rozwolniony był rygor wojskowy: zbudzano nas daleko później niż zwyczajnie, dozwalano odpoczywać w chwilach popołudniowych, urządzać zabawy i udawać się do snu w późnych godzinach nocy, zachowując obowiązek spokojnego zachowania się w namiotach, kiedy wracaliśmy do nich, ażeby nie przerywać snu tym kolegom, którzy wcześniej udawali się do odpoczynku. Karmiono nas w sposób jeszcze bardziej wyborny. Nigdy na niczym nam nie zabrakowało, skutkiem czego nie mieliśmy potrzeby narażać się na dodatkowe wydatki, chociaż wszyscy posiadaliśmy zapasy pieniężne.

W dnie wyznaczone do ćwiczeń wojskowych budzono nas wcześnie, wtenczas gdy praktycznie zastosowane fachowe ćwiczenia odbywały się w godzinach późniejszych, ażeby nie narażać na szwank naszego odpoczynku. Starano się, ażeby wszystko przybierało charakter zabawy. Na jeziorze znajdującym się w pobliżu naszych namiotów urządzaliśmy mosty na pontonach, oddzielnego systemu, składających się z nadzwyczajnie lekkiego materiału z drzewa, dla utworzenia karkasu, który pokryty płachtą z płótna gudrowanego tworzył łódź posiadającą wszelkie warunki jej przynależne. Ustawiony most na tego rodzaju pontonach wytrzymywał parcie wszelkich ciężarów podczas przejść przezeń wojska, czego mieliśmy często dowody podczas ćwiczeń letnich.

Młodzież Szkoły Inżyniernej była wydoskonaloną w urządzaniu tego rodzaju mostów w poprzek rzeczonego jeziora, mającego szerokość około stu metrów. System tego rodzaju mostów mógł być zastosowany tylko na wodach nie posiadających silnego prądu. Podczas budowania tych mostów uczyliśmy się w sztuce kierowania łodzi, używania wioseł i zarzucania kotwicy.

Dla zapoznania się z pratktyką budowania mostów za pośrednictwem innego systemu pontonów udawaliśmy się do rozlokowanych w pobliżu Peterhofu batalionów saperskich, posiadających każdy z nich oddzielnego systemu pontony, będące w użyciu w armiach europejskich. Ćwiczyliśmy się jednocześnie w sztuce budowania podziemnych galerii, w zakładaniu min, oznaczaniu kierunku i wysokości okopów stosownie do zajmowanej pozycji, w konstrukcji mostów z rozlicznego materiału miejscowego w czasie pospiesznych marszów i psucia mostów jako też środków komunikacyjnych w wypadku potrzebnego odwrotu. My, Polacy, z wielkim zainteresowaniem staraliśmy się korzystać z każdego rodzaju praktyki mogącej być kiedyś zastosowaną na potrzeby ojczyzny. Pozostawaliśmy spokojni w naszym sumieniu, gdyż nie z powołania, ale przymusem pełniliśmy wojskową służbę.

Jednocześnie z praktycznym zastosowaniem teoretycznie nabytej wiedzy praktykowanej w Szkole Inżyniernej odbywały się ćwiczenia w Szkole Artylerzyskiej odnośnie do użycia różnego kalibru armat i znanych podówczas wybuchowych materiałów. Przy tej okazji podczas mojej tam obecności zdarzył się tragiczny wypadek. Pewnego poranku czyniono próby odcinania oznaczonej długości lontów, które umocowane do bomb i granatów miały spłonąć w oznaczonym czasie. Z powodu nieoględności usługi artylerzyjskiej przyniesiono z arsenału zamiast próżnej - nabitą granatę prochem i kulami, która podczas czynionej próby rozerwała się, zadając śmierć trzem uczniom, w liczbie których znajdował się młody książę Bebutów. Jednocześnie padł ofiarą jeden z żołnierzy, ugodzony odszczepem rozerwanej granaty, zajęty szyciem butów w namiocie znajdującym się daleko od miejsca wybuchu. Wypadek ten nieszczęśliwy wywołał smutne wrażenie w obydwu sąsiednich obozach i ogólną żałobę. Profesor został zdegradowany za nieoględność niezwłocznie ogłoszoną decyzją cesarską. W pogrzebie wspaniale urządzonym wzięli udział wielcy książęta, arystokracja petersburska i władze wojskowe. Przez kilka dni ustały zabawy w obydwu obozach szkół technicznych i smutek był zachowany przykładnie.

Podczas ćwiczeń, praktykowanych w sąsiednich szkołach, wysyłano zawsze małą liczbę uczniów z jednej do drugiej dla brania w nich udziału i nabycia względnej wiadomości. To samo miało miejsce podczas rozerwania granaty, ale żaden z obecnych przy tym uczniów Inżyniernej Szkoły nie został uszkodzony.

Zmuszony jestem zauważyć, że za czasów mojego pobytu w Petersburgu żaden Polak nie znajdował się uczniem w Szkole Artylerzyjskiej. Pochodziło to zapewne ze zrozumiałej racji, że Polacy, zmuszeni pełnić służbę wojskową, chcieli się kształcić w użyciu takiej broni, która możebną byłaby do zastosowania do mającego wybuchnąć powstania. Użycie artylerii obliczano za niemożliwe i dlatego nie cisnęli się do niej Polacy.

Pod koniec wakacji i przed zwinięciem letnich obozów odbywały się corocznie wojskowe ćwiczenia, w których brały udział nie tylko dwie szkoły techniczne i wszystkie korpusy kadeckie znajdujące się w wielkiej liczbie w Petersburgu, ale też licznie nagromadzone wojska wszelkich broni, podzielone na dwa nieprzyjacielskie obozy, w zamiarze przeprowadzenia ćwiczeń wielkiej batalii. Wystrzałem armatnim z baterii Szkoły Artylerzyjskiej i alarmem z bębnów zostaliśmy zbudzeni pewnej nocy, ażeby gotować się do odparcia napaści zbliżających się sił nieprzyjacielskich. Musieliśmy prędko ubierać się, ażeby w porę stawić się do frontu. Spóźnionych zaliczano do niedołężnych.

Po skompletowaniu sformowania się w kolumny ruszyliśmy powolnym marszem w drogę, gdyż ciemna noc, umyślnie wyznaczona dla nadania większego uroku przedsiębranym ćwiczeniom, nie dozwalała dokonywać pospiesznych ruchów. Zmęczeni zdążyliśmy do daleko wyznaczonej pozycji, gdzie bez utracenia czasu na odpoczynek rozdzielono nas na oddziały, z których każdy ruszył niezwłocznie w drogę do spełnienia następujących misji: ustawienia widetów, spełnienia służby rekonesansów, kierowania robotami wykopów i brania udziału w nocnych napaściach na nieprzyjaciela. Udało się nam ująć niewolnika.

Po przeprowadzonych badaniach dowiadywano się o pozycjach zajmowanych przez obóz, do którego oni należeli, jako też o liczbie nieprzyjaciela. Wczesnym rankiem, po przepędzeniu bezsennie nocy, Szkoła Inżynierna została ściągnięta z zajmowanych pozycji, będąc zastąpioną przez inny oddział wojskowy dla odstąpienia na powrót w stronę Peterhofu, ażeby na egzystującym tam jeziorze zbudować potrzebny most dla ułatwienia komunikacji.

Jednocześnie z nami przybył jeden z batalionów saperskich dla sporządzenia drugiego mostu w pobliżu, ażeby zabezpieczyć prędszy odwrót wojskom ściganym przez zwycięskie oddziały, chcące je ująć do niewoli. Za danym sygnałem rozpoczęto budowę jednocześnie obydwu mostów w zamiarze wywołania konkurencji, kto pierwej potrafi ukończyć robotę? Szkoła Inżynierna triumfowała zwycięstwem, uprzedzając dokonanie konstrukcji o kilka minut wcześniej.

Przez most nasz ustalony na płachtach płóciennych pospiało przedostać się na przeciwny brzeg jeziora para armat, należących do polowej baterii, wprzód aniżeli udało się saperom dokończyć budowę ich mostu systemu "Birago", mającego jednostajną z naszym długość. Z rozpoczętym przejściem nadchodzącej piechoty dokonał się przewóz rannych kawalerzystów, pokaleczonych podczas dokonywanych szarży, którzy pospadali z koni, jako też piechurów ugodzonych kulami, które przez nieostrożność nie zostały wydobyte z karabinów.

Osobnie uorganizowana służba pilnowała powolnego dostępu cisnącemu się wojsku do mostów i utrzymania porządku przepisanego podczas przejścia przez nie dla uniknięcia niebezpieczeństw zatopienia. Z daleka dający się dosłuchiwać odgłos wystrzałów armatnich stawał się coraz wryraźniejszym, a liczba nagromadzonych wojsk zwyciężonych poprzed mostem, do których i Szkoła Inżynierna należała, ciągle się powiększała.

Dla zasłonięcia odwrotu zmuszona została tylna straż wojsk odstępujących zatrzymać się, ażeby z narażeniem się na nierówną walkę z oddziałami licznie napierającego nieprzyjaciela zabezpieczyć ucieczką reszcie pobitej armii. Przez długi przeciąg czasu huk armat stawał się nieustającym, co udowadniało nam, że tylne straże, wynalazłszy jakąś obronną pozycję, stawią uparty odpór nieprzyjacielowi.

Tymczasem nagromadzone wojska przy moście coraz się bardziej rozrzedzały, a tocząca się walka przez czas dalszy dozwoliła wszystkim rozbitkom przedostać się na przeciwną stronę jeziora, po czym na udzielony sygnał rozpoczęła się robota ściągnięcia mostów. Na znajdujące się wozy poza jeziorem umieszczaliśmy deski pokładu mostów, niszcząc w części takowe, ażeby dozwolić przejście pozostałym jednostkom, które nie pospiały w porę zdążyć do odwrotu. Operacja ściągnięcia mostów rozpoczęła się w chwili, kiedy ustały dochodzić uszu naszych wystrzały armat i kiedy część artylerii potrafiła, uchodząc w szalonym marszu, uniknąć otoczenia i przedostać się przez mosty jeszcze nie zepsute na drugą stronę jeziora. Reszta rezerwy, oskrzydlona z obydwu frontów, dostała się do niewoli.

W chwili kiedy mieliśmy już materiał naszych pontonów i pokłady mostów ulokowane na wozach, zaprzęgniętych i gotowych do podróży, ulegliśmy ostrzeliwaniu przednich straży wojsk atakujących, które pospiały dotrzeć do wybrzeży jeziora. Szczęśliwie się, stało, że karabiny ich nie posiadały zapomnianych kul w nabojach, co ocaliło nas od poranienia, i mogliśmy powoli oddalić się poza doniosłość strzałów. Obawiając się, że nieprzyjaciel może przedsięwziąć budowanie mostów na tychże pozycjach, gdzie się znajdowały nasze, przyspieszaliśmy odwrót bez odpoczynku przez wielu z nas zbyt pożądanego. Czasami obejrzawszy się poza siebie dojrzeliśmy wielkie gromady nieprzyjaciela na pozycjach przed niedawno przez nas zajmowanych, który świątkując odniesione zwycięstwo, wyrażał dzikimi wrzaskami swoją radość.

Echa tych barbarzyńskich wrzasków, w zwykłem użyciu u rasy mongolsko-tatarskiej, dochodziły uszu naszych wywołując zgrozę i przerażenie. Zmuszeni do wstydliwego odwrotu kroczyliśmy ze spuszczoną głową od upokorzenia, tracąc siły od wzmożenia kroków dla prędszej ucieczki. Połowa armii mająca na swoim czele cesarza triumfowała, wtenczas gdy dla drugiej połowy pozostawała konieczność ulegania znojom i niewygodzie. Nieszczęśliwe losy skazały nas na doznawanie cierpień. Głód zaczynał nam dokuczać, gdyż z rana nie pospiano przygotować nam herbaty, do której byliśmy przyzwyczajeni jak do niezbędnej strawy, a w miejsce obfitych zakąsek udzielono każdemu z nas po jednym sucharze, które mogliśmy zmaczać obfitą wodą jeziora Peterhofu. Młodzieńcze nasze apetyty nie zostały zaspokojone.

Cierpieliśmy wszyscy, ale nikt nie odważał się skarżyć, wiedząc, że tego rodzaju protestacja w tak krytycznym położeniu mogła być zaliczona do kategorii buntu. Trzeba było cierpieć w milczeniu, ucząc się znosić wszelkiego rodzaju dolegliwości doznawane podczas wojny. Odstępowaliśmy ciągłym i wytężonym marszem, ażeby uniknąć możebnej napaści z obydwu skrzydeł przedsiębranej przez kawalerię dla turbowania naszych flanków, jako też od przecięcia komunikacji przez wysłane wcześniej w tym celu oddziały, w przewidywaniu naszej rejterady, ażeby zgnieść nas z kretesem.

Zbliżała się pora południowa. Nadzieja odpoczynku i obfitego nasycenia się dodawała sił potrzebnych do wydołania znoju pieszej podróży. Zatrzymaliśmy się nareszcie, uradowani, na wyrębie lasu, gdzie można było wygodnie rozlokować się na zielonej trawie, znajdując oparcie o pnie wyciętych drzew, zażywając odpoczynku przed spożyciem pożądanej strawy, dowóz której miał wkrótce nastąpić. Po upływie chwil kilku zostaliśmy wezwani do uczestnictwa w rozdzieleniu dowiezionego prowiantu, ażeby według obliczeń stosowanych do doznawanego wygłodzenia, po otrzymaniu przynależnych porcji różnego gatunku wiktuałów, powrócić na wygodne pozycje dla ich spożycia.

Niespodzianka, na jaką nikt z nas nie obliczał, wywołała ogólne rozczarowanie. Udzielono każdemu z nas po jednym nędznych rozmiarów sucharze do spożycia, z zawiadomieniem, że takowe dopełni się podczas marszu, jaki powtórzy się niezwłocznie, ażeby uniknąć zagrodzenia drogi do ucieczki przez zbliżającego się nieprzyjaciela, o czym otrzymano odpowiednią sztafetę. Polecono zachowywanie porządku w dalszym ciągu rejterady, do której wkrótce udzielony sygnał pchnął nas ponownie.

Rozumiała dobrze młodzież Inżyniernej Szkoły, że sztucznie urządzoną była ta męcząca podróż dla wypróbowania uległości naszej w obowiązkach dyscyplinarnych, ale gniewało ją, że wybór w zaaplikowaniu tej męczarni przypadł w udziale dla nas, wtenczas gdy Szkoła Artylerzyjska doznawała wszelkich możebnych wygód, uczestnicząc w obchodzonych festynach zwycięskich cesarza. Przeklinając w duszy, ale zachowując ponure milczenie, wlokła się młodzież w dalszy ciąg przymusowej podróży, spożywając zeschłe suchary, które szatkowane przez ostre zęby obojga szczęk jednocześnie, wydawały szczególniejszego rodzaju chrzęszczenie, mogące być poczytane za powstańczą demonstrację dla wyrażenia protestacji przeciwko wyższej władzy szkolnej.

Ponieważ konsumacja udzielonej strawy prędko się zakończyła, nie pospiano nam uczynić przestrogi względem potrzeby spokojniejszego jej spożywania. Zwarta kolumna sformowana podczas marszu z wyrębów lasu, którą ruszyliśmy w dalszą podróż, coraz się bardziej rozrzedzała, a zmęczonych kolegów, pozostałych daleko w tyle i nie mogących bez odpoczynku nam zdążyć, zabierano na wozy. Na nich znajdowali się umieszczeni nieliczni chorzy, jako też skarżący się na gwałtowne, często udawane, zasłabnięcie.

Po upływie paru godzin czasu potrafiliśmy dowlec się nareszcie do stacji kolei żelaznej, imienia której nie przypominam, gdzie oświadczono nam o uniknięciu niebezpieczeństwa nieprzyjacielskiego pościgu i mającym nastąpić wkrótce powrocie do Peterhofu. Zaczęły się mitygować doznawane utrapienia, gdyż została nam udzielona ciepła strawa, chociaż w nie bardzo obfitej ilości, dla zabezpieczenia od jej nadużycia z powodu doznanego przez czas długi głodu.

Musieliśmy oczekiwać przez długi czas pociągu przeznaczonego dla nas, ponieważ na licznych innych przewożono rozliczne oddziały wojsk biorących udział w dokonanych wielkich ćwiczeniach; okoliczność ta spowodowała u nas, chcących czym prędzej powrócić do odzyskania utraconych wygód w obozie, zrozumiałą niecierpliwość. Późnym wieczorem zostały zadosyćuczynione upragnione życzenia odpoczęcia w naszych namiotach. Zmęczenie wielu spomiędzy kolegów, od dzieciństwa przywykłych do nieustających wciąż wygód, dochodziło do tak wysokiego stopnia, że wyrzekając się spożycia udzielonej wieczornej strawy, pozasypiali niezwłocznie na wygodnych naszych łóżkach, zapominając o potrzebie rozebrania się.

Mała garstka nas, Polaków, która przez cały czas zachowała wytrwałość w ponoszeniu niewygód, ciesząc się ze zdarzonej okoliczności do wypróbowania posiadanych sił, posiliwszy się powtórnie, udała się do odpoczynku o zwyczajnej porze.

Wczesnym porankiem dnia następującego nowa pobudka zmusiła nas, niezupełnie dospałych, zerwać się na równe nogi, ażeby udać się na mający dakonać się wielki przegląd wojsk przez cesarza Aleksandra. Liczne oddziały obydwóch armii, tak zwycięskiej jako też zwalczonej, gromadziły się na Polu Marsowym Peterhofu około cerkwi, gdzie miało się dokonać dziękczynne nabożeństwo w obecności cesarza, wielkich książąt i jeneralnego sztabu, poprzedzając mający nastąpić przegląd.

Szkoły wojenne lokowały się w pobliżu cerkwi, a poza nimi rozmieszczano wszystkie oddziały wojsk rozmaitych broni, biorących udział w dokonanych ćwiczeniach na obszernych polach okolicznej płaszczyzny. Nabożeństwo dziękczynne miało się rozpocząć o 9 godzinie z rana. Rozlokowanie zaś wojsk i szkół wojskowych rozpoczęło się od wczesnego poranku, narażając żołnierzy na wielkie męczarnie wyczekiwania. Stali na jednyrn miejscu przez długie godziny spełnienia się ceremoniału, o rozpoczęciu którego miały zwiastować uderzenie dzwonów i odegrywanie marszów przez orkiestry wojskowe dla powitania zbliżającego się do cerkwi cesarza.

Od chwili udzielona komenda przez naczelników oddziałów wojskowych regulowała ogólny udział wszystkich w nabożeństwie z przykładnym zachowaniem się w takowym, nie zważając na wielkie oddalenie się od świątyni, od której nie dochodził najmniejszy szmer odnośnie do mającego miejsce nabożeństwa. Wyobrażenie o pełnieniu się takowego musiało zadowolić wszystkich.

Salwy wystrzałów armatnich zawiadomiły o zakończeniu ceremoniału kościelnego i o rozpoczęciu wielkiej rewii cesarskiej, ograniczającej się na tym, że wszystkie oddziały wojsk po kolei i w oznaczonym porządku, sformowane w kolurnny, w paradnym marszu i zachowując, o ile było rnożebnym, akuratnie prostą linię przechodziły poprzed pozycją, gdzie się znajdował cesarz, usadowiony na wspaniałym koniu wpośród otoczenia wielkich książąt, licznych jenerałów i jeneralnego sztabu.

Tak oficerowie, jako też żołnierze w chwili krytycznej przemarszu przed  cesarzem powinni mieć swe oblicze zwrócone ku niemu i wykrzykiwać wiwaty na wyrażone pozdrowienie. Bataliony zachowujące podczas przemarszu  w niczym niezgiętą linią prostą otrzymywały szczególniejsze wynagrodzenie. Szkoły wojskowe przechodziły w tymże porządku, a zatem i my, Polacy, oglądając cesarza z całym personelem uzupełniającym najwyższą władzę ciemiężącą niesłusznie ukochaną ojczyznę, zaprzysięgaliśmy po kryjomu zemstę i skorzystanie z pierwszej lepszej okoliczności do wystąpienia do walki dla odzyskania niepodległości. Cieszyliśmy się w duszy, że dokonane ćwiczenia posłużą nam, zmuszonym do pełnienia służby u Moskali, do wyćwiczenia się w sztuce wojskowej, ażeby w ten sposób zdobytą wiedzę obrócić z pożytkiem przeciwko naszym ciemięzcom.

Straszny kurz wywołany przemarszem wielu tysięcznych armii i wymęczenie doznawane przez pozostawanie na słońcu w stanie nieruchomym przez kilka godzin nie dokuczały nam wcale. Cieszyliśmy się, ponosząc wszelkie dolegliwości, mogące przysporzyć pożytecznie zdobywaną praktykę. Chociaż nie miało miejsca odpowiednie porozumienie i żadna narada nie odbyła się pomiędzy nami, odczuwaliśmy, że zostawaliśmy pod wpływem jednostajnych uczuć i postanowień dla zachowania się w gotowości do wzięcia udziału w powstaniu, skoro takowe wybuchnie. Taką była ewangelia młodzieży gotującej się do rewolucji 1863 r.

Wykwintnie przygotowany obiad, zasycony deserami wysłanymi z kuchni cesarskiej, służył wynagrodzeniem za doznane trudy podczas dni poprzednich, z czego wszyscy czuli się wynagrodzeni, tym bardziej że udzielony został jednocześnie trzydniowy urlop uczniom szkoły chcącym się udać do swoich krewnych w Petersburgu albo zamieszkałych w pobliżu tego miasta. My, Polacy, nie mający z nikim stosunków w tych okolicach, pozostaliśmy w obozie bardziej osamotnieni, co pozwoliło nam zawiązać bliższy stosunek ze sobą i zrozumieć nieodzowną patrzebę takowego dla utrzymywania wprawy w ojczystej mowie, która została narażoną na bardzo dotkliwy uszczerbek i spaczenie przez ciągłą używalność cudzego nam języka. Zastanowiwszy się bliżej nad tą kwestią żywotną, wpadliśmy na myśl zakupienia polskich książek, które odczytując będziemy w stanie odnosić podwójną korzyść, pomnażając naszą wiedzę i utrzymując wprawę we własnej mowie.

Nie tracąc też czasu zarządziliśmy składkę kilkudziesięciu rubli i korzystając z udzielonego urlopu postanowiliśmy wysłać jednego z nas do Petersburga dla zakupienia książek. Wybór przypadł na moją osobę z udzielonym upoważnieniem wyszukania wedle mojego gustu dzieł odpowiednich do naszego użytku, mających zostać podstawą biblioteki.

W jednej z księgarni petersburskich odszukałem świeżo opublikowaną Historię Polski Koronowicza, powieści T. T. Jeża, Czajkowskiego, dozwolone przez cenzurę wydania dzieł Mickiewicza i rozmaite inne książki, którymi podzieliliśmy się pomiędzy sobą niezwłocznie, ażeby nie narazić się na konfiskatę i uniknąć podejrzenia władz szkolnych o uprawianie nieprzychylnego do Rosji usposobienia.

Wprzód aniżeli zakończył się sezon letni i nastąpiło zwinięcie obozu, pospieliśmy odczytać z wielkim zainteresowaniem posiadane polskie dzieła. Zauważyliśmy takoż powrót we władaniu lepszym naszej mowy i niepowstrzymaną żądzę korzystania w kształceniu się dalszym i zapoznawaniu z rozwojem polskiej literatury. Korzystaliśmy przy tym z każdej sposobności toczenia rozmowy po polsku i do częstszego obcowania ze sobą naszej garstki, skupionej w nierozerwalną całość.

Po ustaleniu się Szkoły Inżyniernej na powrót w Petersburgu i kiedy zaczęła zjeżdżać młodzież polska dla kontynuowania tam nauk uniwersyteckich, weszliśmy z nią w bliższy stosunek, żądając ułatwienia w zakupieniu książek z Warszawy i udzielenia rady w ich wyborze. Znajomy mój z Wilna, p. Ihnatowicz, kończący kursa medyczne podówczas, wielce dopomógł nam w tej sprawie, wprowadzając w stosunek z weteranem polskich studentów Petersburga, panem Kalinowskim, od licznych już lat śledzącym nauki filologiczne i zajętym pracą odczytywania rękopismów polskich, skonfiskowanych szczególniej w Wilnie i w Białymstoku przez Moskali i przeniesionych do Petersburga.

Posiadający co najmniej dubeltową liczbę lat w porównaniu z nami, p. Kalinowski, imienia którego nie przypominam, uradował się niezmiernie oświadamiając się, że pomiędzy młodzieżą polską, ustrojoną w mundury wrogie, egzystuje spotęgowana żądza zachowania związku z klejnotami naszej wiedzy.

Nowa składka, hojnie udzielonych przez każdego z nas rubli, wystarczyła do zamówienia zakupna licznych dzieł naszej literatury, stosownie do katalogu złożonego przez p. Kalinowskiego. Jednocześnie zakupiliśmy szafę dla umieszczenia wprzód zakupionych książek, które udzieliliśmy do oprawy introligatorom, ażeby zabezpieczyć od zniszczenia, zostawiając w sukcesji na pożytek nowych uczniów Szkoły Inżyniernej. Na wszystkich książkach wchodzących w skład naszej biblioteki zostały wyciśnięte złotymi literami cztery litery B.P.S.I., początkowe słów: Biblioteka Polska Szkoły Inżyniernej.

Ponieważ niepodobnym było lokować w szkole powyższej szafy z naszymi książkami, p. Kalinowski przyjął na się obowiązek strzeżenia ich w swoim mieszkaniu, udzielając prawa nieograniczonego odwiedzania go we wszystkich porach dnia dla lokowania odczytanych tomów w szafie w zamian za żądane do użytku. Zwykle raz na tydzień, pod wieczór w niedzielę, spadał na mnie obowiązek jako na bibliotekarza odwiedzać p. Kalinowskiego dla zabierania książek żądanych przez moich kolegów do odczytania, gdyż w inne dnie tygodnia nie posiadaliśmy prawa opuszczania murów szkolnych. Skutkiem tego nie mogliśmy nadużywać gościnności p. Kalinowskiego, a raczej narażać go na utratę czasu drogocennego w ślęczeniu nad pergaminami, którymi zasłana była posadzka i wszystkie meble obszernej stancji, razem z rozmaitego kształtu notatkami, stanowiąc labirynt literacki, ścieżki którego znane być mogły jedynie jego autorowi. Toteż zawsze p. Kalinowski, zawiadomiony uderzeniem dzwonka o zjawieniu się gościa, otwierając mu drzwi, prowadził znanym przejściem do wyznaczonego dlań fotelu, pilnując, ażeby rozmieszczone przezeń skarby nie zostały narażone na podeptanie.

Kilka razy na rok zaprowadzane były zmiany w tym lokalu, kiedy dokonanym zostało rozdzielenie na osobne wydziały studiowanego dzieła przez p. Kalinowskiego wedle chronologicznej daty i opróżnienie stancji ze wszystkich notatek. Podówczas tylko otwierały się drzwi i okna na oścież dla przewietrzenia i zmiecenia nagromadzonego kurzu. Podówczas takoż rozpoczynał się kilkodniowy odpoczynek p. Kalinowskiego i stopniowe nagromadzenie nowych rękopisów, ażeby rozpocząć dalszy ciąg żmudnej jego pracy. Obcując z p. Kalinowskim spoglądaliśmy na osobę jego ze szczególniejszyrn uwielbieniem, który poświęcił młode swoje lata w ofierze dla ojczyzny i postarzał przed czasem.

Oprócz p. Kalinowskiego, który otaczał nas swoją szczególniejszą opieką, wszyscy polscy studenci byli bardzo usłużni, udzielając do naszego użytku posiadane przez nich książki, w liczbie których znajdowały się niektóre niedozwolone wydania przez moskiewską cenzurę. Wpływ też młodzieży uniwersyteckiej o kilka lat starszej od nas wiekiem był potężnym, gdyż niektórzy z nich wzięli udział w wyprawie do mającego się formować legionu Garibaldiego w 1859 r. i pozostawali w stosunku nie tylko z ruchem zagranicznym, ale i z formującym się później Centralnym Komitetem.

Po powrocie z obozu i ustaleniu się naszym powrotnie w Letnim Zamku rozpoczęły się wykłady nowych kursów Inżyniernej Szkoły. Przy tej okazji pozyskaliśmy niespodzianie dwóch kolegów polskich, p. Jundziłła i drugiego rodaka, imię którego ubiegło mi z pamięci, obydwóch studentów trzeciego kursu matematycznego, którym udzielono prawo opuścić takowy, ażeby kontynuować dalsze nauki w Szkole Inżyniernej. Jako zewnętrzni uczniowie otrzymali oni prawo korzystania ze wszystkich przywilejów do awansu po złożeniu egzaminów rocznych z wewnętrznymi uczniami szkoły. Rząd rosyjski zarządził tego rodzaju ułatwienie studentom uniwersytetu w zamiarze powiększenia liczby fachowych oficerów bez narażenia się na wydatki rozszerzenia liczby wewnętrznych wychowańców i ich utrzymania. Z przywileju tego rodzaju skorzystali tylko dwaj Polacy i jeden Rosjanin.

Dla polskich wychowańców fakt ten przysporzył możliwość rozszerzenia naszych stosunków na zewnątrz, szczególniej za pośrednictwem Jundziłła, syna byłego profesora botaniki przy Wileńskim Uniwersytecie, który kilku z nas był znany z widzenia i wielkiej wartości moralnej. Okazało się później, że wstęp Jundziłła do naszej szkoły nie pochodził z obliczeń wydoskonalenia się jego w sztuce wojskowej, ale przedsięwziętym był w zamiarze uprawiania pomiędzy nami wpływu dla przygotowania w porę wszystkich do wzięcia udziału w mającym nastąpić powstaniu i nie dopuścić, ażeby który z nas mógł ulegnąć spaczeniu wpływom moskiewskim na ich użytek.

Niedługo trzeba było tracić czasu p. Emanuelowi dla przekonania się, że się znajdował pomiędzy młodzieżą przejętą entuzjazmem, gotową na wszelkiego rodzaju poświęcenie. Zrozumiał jako starszy wiekiem, że najmniejsza iskierka byłaby w stanie wywołać pomiędzy nami pożogę i że często trzeba będzie powstrzymywać nasz zapał dla ocalenia od niewczesnej kompromitacji. Pozostawał jednak wielce uszczęśliwiony z obcowania z tego rodzaju palnyrn materiałem. My zaś otaczaliśmy go wielkim szacunkiem jako starszego kolegę i jako osobę zostającą już w związku z formującą się organizacją polską tak w kraju, jako też za granicą. Sympatia szczególniejsza, dochodząca do stopnia uwielbienia, wyradzała się pomiędzy nami do osoby Emanuela Jundziłła. Wielu z nas uważało go za posłannika niebios i osobę obdarzoną tajemniczym natchnieniem ducha.

Oprócz dwóch zewnętrznych uczniów Inżyniernej Szkoły, Polaków, żaden inny nie został dopuszczony do liczby wewnętrznych jej wychowanków. Prawdopodobnie władze rządowe, wziąwszy pod uwagę nadzwyczajny procent dopuszczonych kandydatów polskich w zeszłym roku, zagrodziły im dostęp w obecnym do tej szkoły. Trzeba było kontentować się, że pozostawiono nas, dawnych uczni, w spokoju, chociaż trudno było wynaleźć pretekst do wydalenia nas, gdyż przykładne zachowanie się i gorliwość w naukach zasłaniała od wszystkich pretensji.

Z pilnością śledziliśmy wykłady wszystkich profesorów, utrzymując odpowiednie notatki i porozumiewając się ze sobą dla rozwiązania nadrzędnych wątpliwości. Wszystko to zapewniało nam zdobywanie wiedzy i odnoszenie pożytku z pobieranej nauki. Wzajemna pomoc była obowiązkowo zachowywana pomiędzy nami. Nie odmawialiśmy jej takoż naszym kolegom rosyjskim w razie zażądania przez nich. Przez to zachowywali oni szacunek, wdzięczność, a w wielu wypadkach udowodnili posiadanie prawdziwej przyjaźni. Kilku z byłych naszych profesorów utraciliśmy, zyskując nowych, odznaczających się takoż postępową wiedzą i talentem. Trudności w naukach nie doznawaliśmy nigdy, jak to się zwykle dzieje z uczniami śledzącymi z wzorową pilnością lekcje swych profesorów.

Pozostawało zwykle trochę czasu na rozrywki, pogadanki przyjacielskie i czytanie polskich książek, zawsze coraz nowszych. Z klimatem tutejszym oswoiliśmy się wszyscy, co też uwolniło nas od nagabywania niepotrzebnych chorób. Czuliśmy się też wszyscy silniejsi i mężni do stawienia czoła wszelkim przeciwnościom. Raz na tydzień, wedle zwyczaju, zacząwszy od soboty wieczorem w ciągu 24 godzin mogliśmy znajdować się na mieście, przepędzając noc w domu rodzicielskim albo opiekuńczym. Co się tyczyło mnie, posiadałem zaproszenie na wszystkie soboty do jenerała Todlebena, z czego niechętnie tylko korzystałem. Czasami ich odwiedzałem, zmuszony brać zawsze udział w tańcach. Resztę czasu spędzałem zwykle u studentów z Wilna, a najczęściej u p. Ihnatowicza, gdzie przepędzałem noclegi, doznając wielkiej gościnności.

Tam oglądałem ubóstwo, któremu młodzież polska zmuszoną była ulegać, nie mogąc wydołać opłacaniu wszystkich wymaganych potrzeb na obczyźnie. Nieliczni studenci bogatszych tylko rodzin mogli spokojnie przeżywać z dnia na dzień, wiedząc, że zawsze ktoś znajdzie się, co zechce się nimi zaopiekować. Inaczej się działo polskiej młodzieży, kiedy egzystowały nasze uniwersytety w kraju. Było tam wiele miejsc dla bogatszych studentów i środki do utrzymania dla biednych. Dziś ogołocił się kraj ze wszystkiego, liczba kształcących się umniejszyła, a ci, którzy decydują się wędrować w głębie Rosji dla zdobycia wydartej nam wiedzy, zmuszeni są narażać się na nędzę i wygłodzenie.

Na gościnności pomimo tego nie braknie pomiędzy naszymi studentami. Umieją oni dzielić się po koleżeńsku swą posiadłością, spożywając przez nich samych sporządzoną strawę ze skromnych zapasów spiżarni. Dzieje się to zwykle podsycane wyśmienitym humorem, nadającym charakter hulatyki.

Pan Ihnatowicz, wiedząc, że prawie każdej soboty będę gościł u niego, przygotowywał coś szczególniejszego wspólnie z innymi wspólnikami koleżeńskiej kuchni, ażeby lepiej uczęstować wojskowego rodaka. Zawsze narażałem się na wymówki za przynoszone przeze mnie wędlinki i kiełbaski dla uzupełnienia uczty polewanej kisłym szczy (kwasem).

Ponieważ wszyscy uczniowie polscy Szkoły Inżyniernej i niektórych innych wojskowych zastali w petersburskim uniwersytecie studentów z tychże samych miast rodem co i oni, wpłynęło to na rozwinięcie ścisłych i pożytecznych stosunków zobopólnych. My, których materialna pozycja była kompletnie zaspokojona, zapoznaliśmy się, z jaką nędzą rodacy nasi musieli walczyć. Wielu z naszych braci traciło zdrowie, wprzód aniżeli zdołali ukończyć przedsiębrane studia. Moskale chcieli zmuszać nas do wyrażania uczuć wdzięczności za pobieraną u nich naukę i wykształcenie. Z czasem zechcą dowodzić, że od nich Polska zdobyła oświatę. Rozproszona rnłodzież Polska po wszystkich naukowych zakładach Rosji i Europy narażoną była na tułaczą egzystencję i niewygody związane z życiem na obczyźnie. Nieprzyjaciele nasi, kasując wyższe zakłady naukowe u nas, zabronili jednocześnie używania polskiej mowy w niższych szkołach w zamiarze ogłupienia nas łatwiejszego. Obrachowali nasi nieprzyjaciele, że tylko nieznaczny procent polskiej młodzieży będzie mógł zdobyć się na zabezpieczenie potrzebnych wydatków na wędrowanie do cudzych krajów i że wielka masa takowej pozostanie pozbawioną należytego wychowania, na niekorzyść postępu cywilizacyjnego naszego społeczeństwa. Smutną tą sytuację odczuwała najdotkliwiej ta młodzież, żądna nauki, znajdując się skazaną na sponiewieranie swych interesów i przyszłości naszej ojczyzny.

Młodzież ta w naturalnym następstwie nie przestawała troszczyć się nad potrzebą przedsiębrania środków obrony dla wyzwolenia kraju z tak krytycznego położenia, ukartowanego szatańską zmową naszych nieprzyjaciół. W kraju i za granicarni jego, wszędzie gdzie się znajdowała rozmieszczona młodzież polska, dokonywała się tendencja do porozumiewania się wzajemnego, gromadząc się do kółek potajemnych, ażeby nie zaspać chwili odwetu, kiedy nadejdzie odpowiednia okliczność ku temu. Od kilku lat już przedtem młodzież pozostała w kraju starała się uprawiać potrzebę uwłaszczenia włościan dla wzmocnienia przyjaznego stosunku ich do klasy uprzywilejowanej, ażeby zbiorowyrni siłami uderzyć na wroga w chwili wybuchu powstania. Młodzież zaś znajdująca się na uniwersytetach rosyjskich garnęła się do kupy, ażeby zostawać w stosunku z organizacją polską, z rozmieszczoną młodzieżą naszą po europejskich naukowych zakładach i z ernigracją z lat 1831 i 1848.

Wpływ młodzieży na opinię publiczną w Polsce tak był silnym, że dojrzalsze społeczeństwo, czyli ich ojcowie, nie czynili prawie żadnej opozycji w propagandzie o uwłaszczeniu włościan, chociaż przez to interesa większych własności narażone były na szwank. Znaczna część obywatelstwa, oddając słuszność konspiracyjnemu działaniu młodzieży albo zachowując się względem niej w sposób pobłażliwy unicestwiła kilka wystąpień opozycyjnych w zamiarze wejścia w kompromis z rządem rosyjskim, dla zaprowadzenia rozlicznych reform wewnętrznych, mogących zapewnić spokój, mitygujących ucisk i ustalających rnodus vivendi na długie lata z Moskalami.

Wyprawa Garibaldiego w 1859 r. celem wyzwolenia z ościennej niewoli ziem włoskich wywarła silny impuls i drgnienie nerwowe w organizmie młodzieży polskiej, służące pobudką gotowania się do krwawej ofiary. 23 studentów z uniwersytetu petersburskiego, moskiewskiego i Kijowa ruszyło niezwłocznie za granicę, ażeby wziąć udział w formującym się legionie. Za ich pośrednicetwem ustalił się stosunek z zagranicą i dochodziły do nas wiadomości o bieżących wypadkach wielkiego przewrotu dokonywającego się we Włoszech, które dodawały otuchy, że kiedyś muszą nastąpić szczęśliwsze czasy dla Polski.

Zagrzewana tą nadzieją młodzież ucząca się z większyrn zapałem garnęła się do pracy, ażeby nagromadzić większą ilość wiadomości naukowych zdobywaną ze zbyt wielkimi trudnościami przez znaczniejszą ilość naszej młodzieży, rozproszonej po rosyjskich świeżo urządzonych naukowych zakładach, zbogaconych klejnotami zbójecko porabowanymi po naszych gabinetach, muzeach i tego rodzaju instytucjach. W takim stanie usposobienia przepędziłem jesień i zimę 1860 r. jako też początek 1861, znajdując zawsze trochę czasu wolnego od zajęć naukowych na pogadanki z kolegami szkolnymi każdego wieczora, a w dnie sobotnie i niedzielę na utrzymywanie stosunku z młodzieżą uniwersytecką. Przyzwyczajony do takiego trybu egzystencji nie przypuszczałem, ażeby mogła nastąpić prędko jakaś zmiana raptowna dla spowodowania przewrotu. Stało się jednak inaczej.

Na wiosnę 1861 r. - jak grom - raptowna wiadomość spowodowała dotkliwe wzburzenie w drgnieniach polskiego serca, szczególniej u tych, którzy znajdowali się daleko od ojczyzny. Dowiedziano się o mordzie dokonanym dnia 8 kwietnia w  Warszawie na publiczności, która w procesjonalnej modlitwie zanosiła modły do Najwyższego o zlitowanie się nad wiernym mu ludem.

Rząd moskiewski skierował strzały nagrornadzonego żołdactwa przeciwko modlącej się publiczności i zrosił krwią szlachetną bruki miasta. Tratując publiczność, popełnił gwałty na bezbronnej ludności. My, znajdujący się w Petersburgu, dowiadywaliśmy się, że wzburzenie i protesta zainaugurowane w Warszawie nie ustawały, ale zaczęły się szerzyć na prowincji, gdzie takoż rozpoczęły się protestacje przeciwko obrzydliwemu uciskowi grubiańskich urzędników.

Stawało się widoczne, że nowe pokolenie nie może znosić doznawanej profanacji i dlatego występuje z zaparciem do walki przeciwko przemocy, kontynuującej dalszy ciąg gwałtów i drapieżnych napaści, brocząc się często we krwi naszej, przepełniając więzienia, naprowadzając nowe hordy dla dowolniejszego nas ciemiężenia i otwierając drogę sybirską dla nowych wygnańców do ciężkich robót w kopalniach. Nic nie zastrasza zrozpaczonych niewolą. Nowe pokolenie gotuje się z wystąpieniem do walki nieuniknionej.

Wiadomość o szerzeniu się demonstracyjnych ruchów w Polsce po miastach i na prowincji cieszyła nas znajdujących się w Petersburgu, udowadniając żywotność naszego patriotyzmu i przyporninając potrzebę zostawania w pogotowiu do wzięcia udziału w walce, skoro obecne demonstracje doprowadzą do nieuniknionego rezultatu powstania Polski. Radowaliśmy się, opłakując jednocześnie doznawanie wzmagającego się ucisku i nowych ofiar.

Co się tyczy mojej osoby, uważałem, że nie mam czasu do utracenia w długich rozmyśliwaniach i postanowiłem niezwłocznie zaciągnąć się do czynnej służby brania udziału w rozpoczętych rozruchach. Obawiałem się, że z chwilą rozpoczęcia się powstania niemożebnym stanie się nam, uczniom szkół wojennych, uwolnienie się spod nadzoru i pozostać zmuszonymi do nieużytku. Powzięte postanowienie opuszczenia szkoły zakomunikowałem tylko najulubieńszemu z moich kolegów, Bolesławowi Dobrowolskiemu, który podzielając moją opinię, postanowił mnie naśladować.

Niezwłocznie też rozpoczęliśmy czynić starania do otrzymania urlopu na miesiąc czasu dla udania się - pod wymyślonym pretekstem jakiejś naglącej potrzeby - do naszych domów. Mając poparcie Todlebenów z łatwością żądane pozwolenie otrzymałem, takoż za pośrednictwem rodzin wpływowych kolega mój, Bolesław, uregulował prawo do wyjazdu. Przed rodakami, z którymi kolegowaliśmy w Szkole Inżyniernej, zmuszeni byliśmy utrzymywać sekret o przedsiębranej przez nas dezercji, wiedząc, że oni wszyscy bez wyjątku zastosowaliby się do naszego przykładu, co naraziłoby nas na doznanie fiaska. Żegnając się z ukochanymi towarzyszami, doznawaliśmy bolesnego uczucia z powodu zachowywania względem nich sekretu, wiedząc, że bedąc otwarci, narazilibyśmy się na wielkie owacje z powodu dania przykładu wystąpieniem do czynu, co mogłoby zwrócić uwagę władz szkolnych i sparaliżować nasz wyjazd.

Zachowywanie obłudy względem najwierniejszych przyjaciół i wypróbowanych patriotów obarczało nas wyrzutem sumienia, które mitygowaliśmy przekonaniem, że zechcą oni przebaczyć nam z czasem. Żegnali się po koleżeńsku z nami szczerym uściskiem, życzeniem szczęśliwej podróży i prędkiego powrotu, który już dla mnie nie powtórzył się, aż dopiero w drodze na Sybir. Gotując się do wyjazdu, zdałem dozór biblioteki jednemu z kolegów, a jednocześnie przeprowadziłem odpowiednie porozumienie z p.p. Kalinowskim i Ihnatowiczem, którzy byli oświadomieni o moim wyjeździe, dając rację mojemu zapatrywaniu, ażeby przejęli na się obowiązek powolnego przemycenia reszty uczniów Inżyniernej Szkoły do Polski.

Z Jundziłłem nie mogłem porozumiewać się, gdyż on opuścił Petersburg takoż bez pożegnania się, wyprzedzając mnie w powziętym projekcie o kilka dni czasu. Pan Kalinowski, zachowujący do mnie od początku zaznajomienia szczególniejszą pieczołowitość, żegnał się po ojcowsku, błogosławiąc i życząc powodzenia naszej świętej sprawie. Z Ihnatowiczem i licznym gronem studentów polskich pożegnanie zakończyło się braterskim uściskiem z życzeniem spotkania się w szeregach powstańczych.

Wkrótce potem, uszczęśliwieni z doprowadzenia do skutku naszego przedsięwzięcia, ruszyliśmy koleją żelazną w stronę ku Polsce. Dobrowolski ściskał serdecznie dłoń moją, wyrażając przez to wielką radość. Zdawało nam się, że znajdujemy się w drodze do raju.

UDZIAŁ W DEMONSTRACJACH PRZEDPOWSTAŃCZYCH NA LITWIE I UCIECZKA ZA GRANICĘ

Opuszczając Petersburg z Bolesławem Downarowiczem którego przez zapomnienie nazwałern poprzednio Dobrowolskim - zrozumieliśmy, że od chwili tej otwiera się zupełnie nowa epoka w naszym życiu i następuje rozbrat z ubiegającą przeszłością, czyniąc nas osobiście odpowiedzialnymi za dokonywane czyny w przyszłości. Niepewność dalszych losów, niemożliwość przewidzenia wypadków, w rozgrywaniu się których zmuszeni będziemy brać udział, nabawiały trwogą o nieudolność w spełnieniu ciążących na nas obowiązków. Byliśmy tylko przeświadczeni o nieugiętości w postanowieniach spełnienia takowych. Uzbrojeni hartem gotowości do walki, cieszyliśmy się, że nie ulegliśmy pokusom do niezrywania z błyszczącą przyszłością udzieloną przez Moskali.

Tymczasem kolej żelazna unosiła nas prędko w stronę Dynaburga, skąd dalszą podróż musieliśmy odbywać powozem. Nie przypominam, na jakiej stacji pocztowej trzeba było pożegnać się z Downarowiczem, który bocznym traktem udawał się do Wiłkomierza, a stamtąd do rnajętności swoich rodziców, ja zaś musiałem znaczną jeszcze przestrzeń kraju przebywać, będąc osamotnionym. Żegnając się z Downarowiczem ulegałem boleśnemu wrażeniu utracenia styczności z ostatnim kolegą porzuconej Szkoły Inżyniernej, przeczuwając, że nigdy już więcej nie spotkam się z ulubionm mym przyjacielem. Prawdopodobnie tegoż rodzaju uczucia musiał doznawać i on, sądząc z nieskończonej liczby pocałunków przez długi czas wzajemnie powtarzanych.

Z obawy narażenia się na odmowną odpowiedź zachowałem sekret przed moją matką o powziętym zamiarze opuszczenia Petersburga i stawiłem się nieoczekiwany wobec niej po przybyciu do Wilna. O ile doznana uciecha zoczenia syna była wielka, niemniej tajemnicze zjawienie się moje spowodowało zrozumiały niepokój pochodzący z przewidywania zmiany w mojej egzystencji i narażenia jej na nieustające cierpienia. Wiedziałem jednocześnie, że w dalszym ciągu mojej działalności będę powodem nieustającej trwogi dla tej osoby, która ukochała mnie nieograniczoną miłością. Taki los oczekiwał wszystkie matki mojej epoki.

Trzeba było wytłumaczyć powód przybycia mojego do Wilna i oświadczyć o postanowieniu pozostawania nadal w kraju dla wzięcia udziału w rozruchach, które rozpoczęte w Koronie muszą się rozszerzyć na całą Polskę, a zatem i na Litwę. Musiałem wytłumaczyć matce, od której nie przestałem i nie chciałem pozostawać niezależnym, że z obawy niemożebności uwolnienia się z Petersburga po rozpoczęciu się u nas demonstracji, uważałem za potrzebę obowiązkową uwolnić się w porę od wszystkich więzów dla współzawodniczenia w przedpowstańczej robocie.

Przejęta trwogą wysłuchiwała ona powyższą relację, przewidując niebezpieczeństwa, na jakie syn jej będzie narażony, ale pomimo chęci usunięcia takowych, nie uczyniła najmniejszej wymówki, rozumiejąc niemożliwość odreperowania sytuacji. Zadecydowała matka zastosować się do woli syna, chcąc oszczędzać go tylko od przedwczesnych i nieoględnych kompromitacji, gotowa uczestniczyć w doznawaniu cierpień spowodowanych przez ukochanego jej syna w chwili odpowiedniej dla zastosowania się do ofiary.

Widząc mnie zmężniałym i pełnym siły młodzieńczej, ustrojonego w paradny mundur dla zameldowania się wobec komendanta placu, ażeby ulegalizować prawo pobytu na mocy udzielonego mi miesięcznego urlopu, przyglądała się z rozkoszą, udzielając mi serdeczne rodzicielskie uściśnienia. Stanowiło to przebaczenie za popełnioną nieoględność, świadczące jednocześnie o doznawanej uciesze z powodu, że syn jej pielęgnuje przynależne uczucia spełnienia obowiązku względem ojczyzny.

Komendantem placu w Wilnie był podówczas jakiś jenerał o wstrętnie brzydkich rysach twarzy, który przyjął mnie uprzejmie, oświadczając protekcyjne względy i zapraszając do odwiedzenia go w dnie oznaczone do tego podczas pobytu mojego w mieście. Pan komendant był jenerałem inżynierii i cieszył się, widząc, że Wilno posiada byłego wojskowego inżyniera w armii rosyjskiej, mając nadzieję, że przez to powiększy się liczba wiernych sług cara pomiędzy Polakami.

Spragniony zoczenia ukochanego Wilna przebiegałem wszystkie jego zakątki, ciesząc się ich oglądaniem, jakby odnalezionego na powrót skarbu. Obejrzawszy w ogóle i w szczegółach całe miasto, nie przestałem posiadać przekonania, że gród ten był najpiękniejszym ze wszystkich na świecie, mieszkańcy jego najukochańsi i najlepsi, a panienki nasze najpiękniejsze. Spotkałem się z moimi profesorami, kolegami i młodzieżą podrosłą, która pamiętała mnie jako starszego kolegę gimnazjum wileńskiego, wracającego z dalekiej wyprawy. Wszyscy witali mnie uprzejmie, a ja doznawałem wiele chwil błogich, uszczęśliwiony.

Wieść o rozpoczętych na wielką skalę demonstracjach po miastach Królestwa Polskiego i wystąpieniu z gotowością do poświęcenia się wszystkich stanów społeczeństwa, uroczyście, przy odśpiewaniu hymnów patriotycznych z prośbą do Boga o powrócenie utraconej wolności i oswobodzenia się z więzów niewoli, nie mogła pozostać obojętna na Litwie. Młodzież jako element najbardziej wrażliwy garnęła się pod rozkazy rządu formującego się z jej rówieśników warszawskich, pod wezwaniem Centralnego Komitetu. Ojcowie tej młodzieży gromadzili się na narady na rozlicznych punktach dawnej Rzeczypospolitej, nie posiadając siły i odwagi do wytrącenia z rąk młodzieńczych kierownictwa dalszych losów narodu, ażeby skoncentrować takowe w dłonie poważniejsze, nadając kierunek potrzebny dla zapobieżenia przedwczesnego wybuchu.

Rycerstwo polskie, chociaż patriotyczne w ogóle, nie posiadało osoby dostatecznie wpływowej dla zaimponowania tej młodzieży, dając do zrozumienia o potrzebie i obowiązku zdania roboty przedpowstańczej w ręce bardziej praktyczne, w ręce osób posiadających do rozporządzenia środki materialne, potrzebne do zakupienia i zaopatrzenia kraju w broń, amunicję i składy żywnościowe. Niestety takiej osoby nie posiadano, a młodzież umiejąca ocenić sytuację nie widziała potrzeby wypuszczenia z rąk swoich, chociaż niedołężnych, kierunku.

Nie mogła też ona zgodzić się na pomysł Wielopolskiego, chcącego wejść w układy z moskiewskim rządem o zaprowadzeniu powolnych reform, do czego miał on być usposobiony. Młodzież odrzucała projekty Wielopolskiego, uważając go za agenta Moskwy i nieprzyjaciela kraju. Rząd i kierunek pozostał nienaruszalnie w ręku młodzieży tylko, która rozpoczęła przeprowadzać ruch organizacyjny w Koronie, skierowany przede wszystkim do urządzeń demonstracji po miastach i miasteczkach. Na Litwie, Rusi Czerwonej i Białej panowała nadal cisza.

Właściwej władzy, imponującej naszemu społeczeństwu, w chwili gdy przybyłem do Wilna, jeszcze nie posiadano. Wszyscy byli przejęci patriotycznym sentymentem, wywołującym potrzebę skupienia w rozliczne grupy sąsiednich jednostek dla naradzania się nad przewidywaną groźliwą przyszłością. Najbardziej wybitne znaczenie posiadał zjazd szlachty polskiej i litewskiej dokonany nad Niemnem, gdzie poeta Kondratowicz (Syrokomla) wygłosił wiersz patriotyczny, rozpoczynający się od słów: "Nas zebranych wielu razem", w którym przepowiadał nadejście chwili do ustalenia lepszej doli.

Chwila jednak ówczesna nie wywołała potrzeby sformowania tymczasowego rządu. Wszyscy rozjechali się, kontentując rozszerzeniem stosunków sąsiedzkich tylko, czekając rozkazów od Komitetu Centralnego, egzystującego już w Warszawie. Zjazd obywatelski dokonany nad Niemnem otworzył jednak oczy Moskalom, przekonywując, że nie chodzi tu tylko o zabawkę przy popijaniu szampana, ale o coś poważniejszego. Znaleźli też oni okoliczność dogodnego szpiegowania każdej jednostki biorącej udział na zjeździe, uważanej za podejrzaną i niebezpieczną.

Urlop udzielony na miesiąc czasu nie pozwalał mi zażywać go wyłącznie w Wilnie, które rnogło obejść się bez mojego współzawodnictwa w pracy narodowej, posiadając obfity materiał do tego. Większa potrzeba spełnienia misji przygotowawczej ciążyła na prowincji, gdzie wykształcona młodzież, rozsypana pomiędzy ludem, mogła ukształcić go, przygotowując do krwawej ofiary w zbliżającym się do wybuchu powstaniu. Dla tej racji, nie nasyciwszy się dostatecznie urokami Wilna, musiałem opuścić moje rodzinne i wymarzone miasto, udając się na wieś do Bałwaniszek, gdzie zwykle przepędzałem wakacje, jako też Święto Bożego Narodzenia i Wielkanocy, i gdzie oprócz odpoczynku po naukowej pracy znajdowaliśmy niewyczerpane okazje przepędzania czasu na zabawach u sąsiedztwa i u siebie, na polowaniach i na rybołówstwie.

Tam od lat dziecinnych posiadaliśmy styczność z czeladzią dworską i z ludem zamieszkałym po wioskach, znajdującym się na usługach właścicieli ziernskich, z obowiązkiem służalczym obrabiania bezpłatnie gruntów. Stosunek tego rodzaju wywoływał usposobienie nieprzychylne wieśniaka do właścicieli majątków ziemskich. Obecnie młodzież postanowiła dla pozyskania ludu na pożytek ojczyzny zmusić swoich rodziców do wyrzeczenia się praw służalczych, utwierdzając wieśniaków właścicielami gleby posiadanej przez nich, ze zniesieniem obowiązków pańszczyźnianych. Obliczała młodzież, że w ten sposób potrafi wpłynąć na ludność wiejską, zmuszając do odczucia obowiązku współdziałania w powstaniu dla uwolnienia ojczyzny z niewoli moskiewskiej.

Młodzież ta, rozsypana po wszystkich wsiach Litwy, pomnażała materiał powstańczy, oświecając lud, że system poddańczy, od dawnych już czasów zniesiony w Polsce, został zaprowadzony przez Moskali, chcących utwierdzać służalczość u nas i nienaruszalną niewolę. Młodzież ta nauczała pokrzywdzonych wieśniaków, że ojcowie ich, którym Moskale udzielili prawo chłosty i prawo sprzedaży chłopa jako własności ruchomej w niewolę do rąk obcych, chcą wyrzec się tych barbarzyńskich przywilei, udzielając równouprawnienie w zamian za gorliwy udział w dziele oswobodzenia ojczyzny z obcej niewoli.

Rycerstwo polskie chce wyrzec się za pośrednictwem swoich synów wszystkich tych przywilei, które zapewniają jemu wielkie dochody, gdyż stanowiąc element wykształcony, przekłada swobodę ponad begactwa. Szlachta polska jako stan rycerski i oświecony kocha ojczyznę o tyle, że jest gotową na wszelkie ofiary dla jej odzyskania, uważając wieśniaka za swojego rodzonego brata, z którym chce wystąpić razem do walki z wrogiem do wydźwignięcia z grobu zamordowanej ojczyzny, która - wyznawając wielkie cnoty - służyła przedmurzem dla zabezpieczenia od barbarzyńców swobody dla siebie i reszty Europy.

Nauczono wieśniaków, że Polska spełnia misję cywilizacyjną, którą Moskale starają się zniweczyć dla zaszczepienia u nas barbarzyństwa, że dla tej racji pokasowali oni uniwersytet w Wilnie, wyższe szkoły w Białymstoku i innych miejscowościach kraju, nie dozwalając otwierać nowych zakładów naukowych, zamykając stare. Użycie też mowy polskiej stało się obowiązkowo zakazane. Przedstawialiśmy wieśniakom, że nieprzyjaciel nasz czynił wszelkie wysiłki, ażeby przez zaprowadzenie ciemnoty ludność polska mogła zapomnieć o szczęśliwej egzystencji za czasów Rzeczypospolitej.

Naturalnie że propaganda tego rodzaju młodzieży narażoną była na liczne przeszkody, czasami ich rodziców, których interesa finansowe wystawione były na szwank i na niedowierzanie częste wieśniaków, czyniących uwagę i pytanie: dlaczego właściciele majątków nie wprowadzają w czyn niezwłocznie tych pięknych projektów? Trzeba było wysilać się młodzieży z całym zapasem ich retoryki, ażeby przekonać wieśniaków o gotowości obywatelstwa do niezwłocznego wprowadzenia w zastosowanie rzeczonych refom i niemożebności urzeczywistnienia z powodu przeszkód czynionych przez rząd moskiewski, który za tego rodzaju wystąpienie obywatelstwa, grożącego wywołaniem przewrotu despotycznego ich systemu, skazałby na wysłanie na Sybir wszystkich promotorów.

Udowadniano, że reforma będzie wprowadzoną w czyn jednocześnie z chwilą przepędzenia Moskali z kraju. Przedstawiano wieśniakom, że polskie rycerstwo udzielało im prawa szlachectwa, jednostkom i gromadom licznych wiosek naraz, za wystąpienie w obronie kraju napadniętego przez nieprzyjaciela, podnosząc do godności posiadanej przez nich, co też uczynią obecnie z tąż samą ochotą, garnąc wszystkich do ogólnego braterstwa w czynie uwolnienia ojczyzny z ohydnej niewoli i więzów moskiewskiego barbarzyństwa.

Zaraz po przybyciu do Bałwaniszek stałem się jednym z energicznych apostołów tej propagandy, mając wielkie poparcie kilku leśników, z którymi już od dawna polowałem po lasach puszczy Bałwaniskiej i innych przyległych, obfitujących w ptactwo i grubą zwierzynę, będąc uważany za dobrego strzelca, co zapewniało mi ich poważanie. Potrafiłem takoż uzyskać paparcie dworskiej usługi. W ten sposób działając, synowie wszystkich właścieli ziemskich pomnażali materiał powstańczy na później, a w chwili bieżącej potrzebny dla zapewnienia powodzenia w mających się rozpocząć demonstracjach przedpowstańczych.

Ludność miasta Wilna, jako też wszystkich innych litewskich wielkich i małych miast, zachowała tradycje niezatarte ze szczęśliwej przeszłości, będąc gotową do wystąpienia z ofiarą dla ich odzyskania na każde zawołanie. Dlatego demonstracje, rozpaczęte w Warszawie i jej okolicach przez odśpiewywanie hymnów Boże coś Polskę, a następnie Z dymem pożarów po kościołach i w procesjach na ulicach miast, przy uczestnictwie duchowieństwa i cechów rzemieślniczych, poprzedzanych chorągwiami, szerzyły się prędko obejmując wszystkie okolice, gdzie się odczuwało tętno uczuć, polskich w sercach ich mieszkańców. Wszyscy wiedzieli o narażeniu się na pościg i krwawe następstwa, będąc gotowi na poniesienie ofiary.

Wprzód aniżeli pospiano ogłosić drukiem powyższe hymny, rozszerzyły się one razem z muzyką, przechodząc z ust do ust po całej Polsce. Wszędzie gromadziła się młodzież w małe kółka do wyćwiczenia się w lekcjach tekstu i melodii nieznanych dotychczas śpiewów. Panienki nasze przodowały w torowaniu akordów podczas dokonywanych prób przy fortepianach, a podczas demonstracji kościelnych przy organach. W krótkim czasie echa błagalnych modlitw, zawarte w odśpiewywanych hymnach, dosłuchiwane w dzień i w nocy wszędzie, gdzie nie została dotąd wytępiona ludność polska, stały się narodowymi pieśniami, posiadającymi jednostajną siłę z hymnem Jeszcze Polska nie zginęła.

Wilno jako stolica Litwy dało przykład do rozpoczęcia demonstracji narodowej. Pod koniec nabożeństwa którejś niedzieli zaintonowano hymn Boże coś Polskę, a ludność zebrana w kościele katedralnym wtórowała z zapałem małej gromadce inicjatorów demonstracji. Następnie po ukończeniu nabożeństwa wszyscy razem - porwawszy do rąk kościelne sztandary ozdobione obrazami świętych - wysypali się na ulice, tworząc zawiązek demonstracji nieprzewidzianej, która rosnąc coraz bardziej, stała się wspaniałą i imponującą dla sprawców naszej niedoli.

Władze rządowe nie mogły porozumieć się w czas, ażeby wystąpić z przeszkodą, gdyż wypadek tej demonstracji był dziełem nieprzewidzianym nawet dla polskiej publiczności. Nie egzystowała szczególniejsza organizacja do przeprowadzania wybuchów demonstracyjnych. Samodzielne kółka miejscowe, nie posiadające związku ze sobą, odczuwały potrzebę obowiązkową do wystąpień demonstracyjnych bez otrzymywania specjalnych instrukcji albo też rozkazów znikąd. Konkurencja egzystowała w społeczeństwie dla uniknięcia zastoju.

Wszyscy wykształceni byli gotowi do ofiar i każdy chciał znaleźć okazję poświęcenia się dla dania przykładu zdemoralizowanym, których nigdzie dojrzeć nie było można. Entuzjazm stawał się ogólnym.

Za przykładem Wilna, jak gdyby za uderzeniem różdżki magicznej, rozpoczęły się demonstracje po wszystkich parafialnych miastach Litwy, a z największym wytężeniem na Żmujdzi, gdzie oprócz mieszczaństwa ludność wioskowa brała czynny udział w zapale do poświęcania się. Żydzi znajdowali okazję do szpiegowania, pozostając na służbie u Moskali i łudząc nas swą miłością do Polski.

W kościele parafii holszańskiej, do której zaliczały się i Bałwaniszki, odbyła się demonstracja niezwłocznie po danyrn przykładzie z Wilna, urządzona przez garstkę młodzieży, do której i ja należałem, złożonej z braci Jussewiczów, Zawadzkich, Baranowiczów, Wańkowiczów, Kwaśnickich, Wyganowskich i mojej siostry Julii, która dopomogła wiele w wyćwiczeniu nas do akuratnej intonacji hymnu podczas wielolicznych prób domowych, kierując wykonaniem błagalnej melodii w kościele. Ubrana w suknie o narodowych kolorach zaimponowała uroczo uroczystości.

Zostawiwszy Julię małą dzieweczką, zastałem po powrocie z Petersburga do Wilna 16-letnią pannę, śliczną urodą, a piękniejszą podniosłą miłością ojczyzny. Zabłysła ona na chwilę tylko, gdyż po upływie roku czasu straciłem ją na zawsze, nie mogąc do dzisiaj ukoić się z poniesionej straty.

W tenże sposób odbyły się jedne po drugich demonstracje po wszystkich parafiach oszmiańskiego powiatu, za wyjątkiem tego miasta, z powodu wyrżnięcia przez Moskali licznie tam zamieszkałego mieszczaństwa podczas powstania 1831 r., brak którego został zastąpiony przez obfite pomnożenie się żydostwa.

W chwili kiedy zapał demonstracyjny szerzył się, w którym brałem czynny udział uczestnicząc pomocniczo w sąsiednich parafiach, otrzymany urlop na miesiąc czasu od dawna już upłynął. Potrafiłem go przedłużyć, otrzymując od lekarza powiatowego świadectwo zapadnięcia na ciężką chorobę za odpowiednią zapłatą. Lekarz ten, posiadający wyłączne zaufanie rządu, oświadczył mi gotowość do powtarzania tych świadectw na przyszłość, chcąc zapewne powiększyć swój dochód z powodu brakującej mu praktyki.

Ale zjawianie się moje w rnundurze wojskowym na demonstracjach naraziło mnie na niezwłoczne zakompromitowanie się, które narażało też na wielkie niebezpieczeństwo urzędowego lekarza za udzielenie fałszywego świadectwa obłożnej choroby. Za pośrednictwem zaufanej osoby dowiedzieliśmy się, że dyrekcja oszmiańskiej policji otrzymała rozkaz aresztowania mnie i kllku innych z demonstrującej młodzieży. Dotychczas rząd moskiewski zachowywał się biernie kontentując się szpiegostwem. Dla uniknięcia aresztu pozostawał mi do wyboru: powrót do Petersburga niezwłoczny albo też emigracja za granicę. Bez namysłu zdecydowałem się na ten ostatni projekt jako jedyny do zabezpieczenia mojej niezależności na przyszłość.

Bratu mojernu Eustachemu zawierzyłem się z tym postanowieniem, gdyż matka sądziła, że wracam do Inżyniernej Szkoły w Petersburgu. Nie chciałem ją niepokoić obawą znajdowania się mojego przez długi czas w niebezpieczeństwie, na jakie zostaje narażoną każda osoba przemycająca się za granicę kraju. Brat Eustachy potrafił zaopatrzyć mnie w znaczniejszą niż zwykle sumę pieniężną, a kolega mój, Emanuel Jundziłł, działający już w Wilnie w roli komisarza, zajął się ułatwieniem ucieczki.

Załatwiła się takowa w sposób pospieszny skutkiem odjazdu z Wilna emisariusza p. Buchowieckiego, który po spełnieniu poleconej mu misji wracał za granicę, udając się do Włoch, gdzie formowało się urządzenie Szkoły Wojskowej Polskiej w Genui, na żądanie Garibaldiego przez rząd włoski. Przebrany w mundur studenta i zaopatrzony odpowiednim, chociaż podrobionym świadectwem uniwersyteckim, posiadającym wartość paszportową, zostałem wyprawiony przez Jundziłła razem z Buchowieckim i pod jego opieką w drogę do Kamieńca Podolskiego.

Dokonywał się wielki przewrót w rnojej egzystencji, do którego trzeba się było zastosować. Widziałem otwierającą się otchłań przde mną i zerwanie raptowne ze stanem obecnyrn, narażającym na zupełne odosobnienie. Używając jedynego środka znanej podówczas spiesznej komunikacji, wsiadłern do powozu pocztowego o oznaczonej godzinie i punkcie miasta, w którym zamieszkiwał emigrant Buchowiecki. Stamtąd opuściliśmy Wilno, udając się pod wrzaskiem dzwonków i trzaskaniem bicza spieszną jazdą w kierunku do Lidy.

Wywołany hałas zawiesił wątek rozpoczętych kombinacji względem niepewnej przyszłości i niebezpieczeństw, na jakie zostaniemy narażeni. Buchowiecki, starszy o lat kilka ode mnie, imponował wspaniałością dojrzałości i urody, a takoż posiadaniem praktyki życiowej. Względy powyższe wywołały u mnie postanowienie ulegania nieograniczonego jego radom i postanowieniom. Przez to ulżonym został odczuwany ciężar obecnego położenia, zlewając takowy w zupełności na karb towarzysza podróży. Dozwalało to rnnie, po uspokojeniu wzburzonych uczuć, zająć się rozglądaniem nieznanych dotąd okolic, które się rozpoczynały po przebiegu pewnej przestrzeni poza miastem Wilnem, gdzie się kończył wspólny trakt pocztowy Oszmiany i Lidy, a rozpoczynał się wyłącznie wiodący do tego ostatniego miasta.

Rozpoczęta podróż w nocy, przy świetle księżyca, podczas letnich upałów orzeźwiała nas świeżym powietrzem i błogim urokiem pozbawiając odczuwania potrzeby snu. W tego rodzaju usposobieniu dotarliśmy do Lidy późno w nocy, skąd nie zatrzymując się i tracąc sposobność rozglądnięcia miasta, ruszyliśmy w dalszą podróż przebiegając dwie następujące stacje pocztowe, ażeby zatrzymać się na odpoczynek na ostatniej z nich wczesnym porankiem.

Podczas odpoczynków dnia następującego znaleźliśmy okoliczność poznajomić się dokładniej. Dowiedziałem się od Buchowieckiego, że odbywa on obecnie podróż dobrze mu znaną, gdyż tą samą drogą udawał się z Kamieńca Padolskiego do Wilna i Warszawy dla porozumienia się z Komitetem Centralnym w kwestii zarządu i administracji Szkoły Wojskowej, mającej się utworzyć w Genui we Włoszech, gdzie została już ulokowaną młodzież polska w koszarach oficerskich tego miasta, mająca stanowić jej zawiązek jako biorąca udział w wyprawie wojennej Garibaldiego, do której należał takoż Buchowiecki. Przez tę młodzież, złożoną po większej części ze studentów uniwersyteckich, spełniał poleconą mu misję Buchowiecki i zadosyćuczyniwszy takowej wracał obecnie, ażeby zdać jej relację. Dowiedziałem się od niego, że jest takoż studentem z Petersburskiego Uniwersytetu, że brał udział w wyprawie Garibaldiego i że razem z oczekującą go na powrót młodzieżą będzie się kształcić w mającej się uformować Szkole Wojennej Polskiej, utworzonej przez rząd włoski na żądanie Garibaldiego.

Dowiedziałem się jednocześnie, że do tej szkoły będzie gromadzoną młodzież polska, znajdująca się na emigracii i kształcąca się po uniwersytetach zagranicznych, dla wyćwiczenia się w sztuce wojskowej na potrzeby mającego wybuchnąć powstania. Okoliczność tego rodzaju zabezpieczała takoż dla mnie możliwość korzystania z udzielanej nauki i do wyćwiczenia się w nomenklaturze polskiej podczas musztrów. Jednocześnie prawdopodobieństwo stania się kolegą Buchowieckiego zbliżało mnie bardziej ku niemu, bez narażenia na szwank raz powziętego uroku należnego osobie starszej wiekiem i otoczonej aureolą emisariusza a takoż wojaka.

Hojnie opłacani przez Buchowieckiego woźnice pocztowi przewozili nas prędko ze stacji do stacji, skąd zmienionymi końmi pędziliśmy dalej, w sposób powstrzymywany tylko przez nas samych dla odpoczynku i nakarmienia się. To dozwalało nam przebywać wielkie przestrzenie dnia każdego, zostawiając dostatecznie czasu do odpoczynku i do spożywania sutych śniadań i obiadów, na które nie szczędził wydatków Buchowiecki, chcąc zabezpieczyć nasze siły od zniemożenia. Zresztą w owych czasach, czyli w 1861 r., wartość rubli posiadała wielkie znaczenie, a wszelkie wiktuały sprzedawano za bezcen.

Ruch powozowy i męczarnie trzymania się obojga rękami za poręcze i pudła naszych bryczek jako też ich kołatanie się po okrąglakach kłód, pokrywających drogę moczarów i topieliska błot pińskich, wzmagały nasz apetyt. Zyskany wielki impet w przebiegu przestrzeni kraju, oddzielającego Lidę od Słonima, i stamtąd przez dalszy ciąg Białorusi aż do rozpoczęcia się Pińszczyzny, musiał się zamienić w powolną jazdę z narażeniem się na zastoje potrzebne dla wypoczynku koni. Często też brodząc w błocie musieliśmy przebywać piechotą niebezpieczne pozycje ciągle psującej się drogi. Rozpoznając się z rozmaitymi osobliwościami naszej wielkiej ojczyzny, gdzie rozliczne elementa górując wyłącznie ponad innymi stanowiły takowe wyjątkowymi na świecie, jak to miało miejsce podczas dakonywanej podróży wśród ruchomych piasków i błot pińskich, bogaciliśmy nasze wiadomości, myśląc o potrzebie zastasowania odpowiednich środków dla ulepszenia sytuacji.

Jakby nie było, Pińszczyzna wyobrażała raj dla myśliwego, będąc zbogaconą miriadami ptactwa i wielką ilością zwierzyny wodnej, a takoż i dla rybaka, zabezpieczając mu obfity połów ryb wyborowych. Lukullusowe też strawy, sporządzane przez gosposie stacji pocztowych ze zwierzyny i ryb, spożywaliśmy z Buchowieckim. Ludność miejscowa tego źle zamieszkałego kraju cierpiała pod względem zdrowotnym, my zaś przejezdni od napaści komarów.

Po wydostaniu się z Polesia, do którego Pińsk się zaliczał, i wybrnięciu na Wołyń odzyskaliśmy pożądane warunki do powtórzenia spiesznej jazdy, przebiegając kraj obdarzony innego rodzaju przedmiotami przyrody. Działo się toż samo podczas przejazdu górzystej krainy oddzielającej Wołyń od Podola, gdzie się przedstawiała co chwila bogata panorama przepięknych obrazów, dozwalająca odtwarzać w mojej wyobraźni utracone - może na zawsze - widoki okolic ukochanego Wilna, do którego nieustannie rwało się stęsknione serce jego wielbiciela, a losy nieubłagane parły go coraz dalej w przeciwną stronę.

Pod wpływem tych wspomnień rozpaczliwych, na które narażoną była tylko młodzież polska, pozbawiona swobody i pełniąca misję przynależną starszym, odtwarzałem w pamięci utracony stosunek z kolegami Szkoły Inżyniernej, ze wspólnikami urządzanych demonstracji, o pościgu możliwym na nich przez Moskali chcących ukrócić dalszy ciąg takowych, o mojej rodzinie pozbawionej wiadomości o mnie i o cierpieniach tej matki, która tak usilnie kochała, będąc ciągle narażaną na doznawanie boleści i trwogi przeze mnie.

Zbliżanie się do Kamieńca znajdującego na krańcu Podola, gdzie dobiegaliśmy do kresu pierwszego etapu podróży kierowanej przez Buchowieckiego, przerwało dalszy ciąg moich rozmyślań. Po przybyciu do Kamieńca Podolskiego umieściliśmy się w jakimś hotelu, gdzie udzielono nam stancję na parterze, posiadającą wejście i okna od wielkiego wewnętrznego dziedzińca; zasłona z firanek zabezpieczała nas od przechodniów chcących nas oglądać. W chwili gdy otrząśnięci z kurzu wychodziliśmy na miasto, hotelista zażądał udzielenia mu legitymacyjnych naszych dokumentów dla zameldowania w policji.

Po wyjeździe z Wilna po raz pierwszy byliśmy narażeni na tego rodzaju formalności, gdyż posiadane pozwolenie podróżowania pocztą udzielane tylko osobom zaufania zabezpieczało nas od wszelkiego podejrzenia. Było to dziełem Emanuela Jundziłła, który potrafił zaopatrzyć nas w takowe. Buchowiecki, udzieliwszy swój paszport wymyślnego obywatela guberni podolskiej i moje świadectwo nie egzystującego w tychże okolicach studenta, ruszył poważnym krokiem na miasto w moim towarzystwie, dla odszukania znajomej mu osoby, która miała się zająć ułatwieniem dalszej ucieczki za niedaleko stąd znajdującą się granicę rosyjsko-austriacką.

Osobą tą był p. Dzikowski, młodzieniec ślicznej urody, mianowany komisarzem przez Komitet Centralny, któremu przedstawił mnie Buchowiecki jako kandydata ucieczki do Szkoły Wojskowej we Włoszech. Dowiedziawszy się o zażądaniu naszych papierów, oświadczył p. Dzikowski, że w wypadku jeżeliby nie zostały potwierdzone i wrócone nam takowe przez hotelistę, zmuszeni będziemy gotować się do prędkiej ucieczki dla uniknięcia podejrzenia policji i aresztowania, gdyż fałszywe dokumenta nie będą mogły nas obronić od katastrofy.

Postanowiono jednocześnie zająć się przygotowaniem do ucieczki i dlatego służący Dzikowskiego odprowadzili każdego z nas do oddzielnych mieszkań, w których moglibyśmy szukać ratunku bez narażenia się na ujęcie obydwu razem. Po czym złączywszy się powrotnie z Buchowieckim udaliśmy się do hotelu, gdzie zostaliśmy zawiadomieni o wezwaniu stawienia się wobec komisarza policji.

Chwila była krytyczną, ale Buchowiecki nie tracąc animuszu zażądał przede wszystkim udzielenia nam śniadania, mówiąc, że po nasyceniu się niezwłocznie udamy się na policję. Hotelista uszczęśliwiony z pozyskania nowych stołowników zajął się spiesznym nakryciem stołu i odpowiednią usługą, w ciągu czego mieliśmy czas zbierania do kieszeni potrzebnych drobiazgów naszej tualety, a ja przygotowałem posiadany w małej walizce ubiór cywilny, ażeby przebrawszy się weń, porzucić mundur studencki, jaskrawie odróżniający moją osobę.

W ten sposób upłynęła godzina czasu i gdy służba hotelowa sprzątnęła nakrycia śniadania, wysunęliśmy się zgrabnie z naszej stancji, zamykając ją na klucz i zostawiając ściągnięte firanki odsłaniające wewnętrzny widok stancji na walizki porzucone w nieporządku, na paradnie zawieszony mój mundur studencki na jednym z krzeseł, na kupę miedziaków, i parę rubli porzuconych na stole; wszystko to miało oznaczać pośpiech nasz udania się na policję w zamiarze prędkiego powrotu i uspokojenia tych wszystkich, którzy chcieliby się z nami spotkać.

Razem z pieniędzmi zostawionymi na stole znajdowała się notatka wykazująca zapłatę za śniadanie, stancję i za klucz od niej, uniesiony przez nas dla zabezpieczenia się od przedwczesnego otwarcia takowej. Nie zapomnieliśmy takoż oznaczyć w notatce gościńca przeznaczonego usłudze hotelowej, chcąc zadosyćuczynić naszym obowiązkom, nie narażając nikogo na poniesienie straty. Zostając przekonani, że widok zostawionych pieniędzy zabezpieczy nas od prędkiego pościgu, uspakajając cierpliwość żandarmów oczekujących naszego powrotu, opuściliśmy spokojnie bramę hotelu, udając się każdy w inną stronę do odszukania wskazanych nam kryjówek przez komisarza Rządu Narodowego.

Przed zachodem słońca dnia tegoż zostałem wyprowadzony przez wysłanego spiskowca poza bramy cytadeli Kamieńca Podolskiego, który udzielił mi instrukcję udania się powolnie piechotą szerokim gościńcem ciągnącym się w stronę zachodnią, aż do czasu gdy powóz, którym będzie przejeżdżać p. Dzikowski, dopędzi mnie i zatrzyma się, ażebym mógł kontynuować dalszą podróż razem z nim i moim towarzyszem ucleczki. Następnie, życząc szczęśliwej podróży i udzielając szczerze uściśnienie dłoni, pożegnał mnie nieznany spiskowiec.

Było to w dzień targowy, a liczna ludność przyległych wsi Kamieńca po zakończeniu sprawunków wracała pospiesznie na pieszo i na wozach do domów, chcąc się do nich dostać przed zapadnięciem nocy. Znajdując się na gościńcu pomiędzy wieśniakami obojga płci, narażony byłem na ich obserwację niezbyt pochlebną, gdyż będąc uważany za nieprzyzwoitego mieszczucha, czyniącego wyprawę na przyglądanie się hożym dziewczynom wiejskim, mogłem się narazić na nieprzychylne przyjęcie. Powolny też mój spacer dawał podstawę do tego rodzaju podejrzeń. Jakby to nie było, zwracałem na siebie uwagę wszystkich tych wieśniaków, którzy w pospiesznym marszu zmuszeni byli mijać mnie. Często też dawały się dosłuchiwać nieprzychylne uwagi, szczególniej młodych parobków, asystujących kobietom i swym narzeczonym. Dla uniknięcia starcia się niepożądanego odwracałem głowę w przeciwną stranę, nie dając się oglądać przez ciekawych. Tymczasem liczne powozy podróżujących mijały mnie zniecierpliwionego przykrą sytuacją.

Nie mogąc doczekać się zjawienia się p. Dzikowskiego czyniłem rozliczne przypuszczenia narażenia się na niebezpieczeństwa z powodu źle wskazanej drogi do ucieczki albo też innych nieprzewidzianych okoliczności. Tymczasem niepokój wzrastał co chwila, gdyż zmrok zaczynał zapadać gwałtownie. Pozbawiony też posiadania pieniędzy, gdyż kasjerem zlanych w jedną całość funduszów od dawna stał się Buchowiecki, w trudnym znalazłbym się położeniu. Przewidywanie pozycji bez wyjścia i popadnięcia w ręce Moskali narażało na rozstrojenie mojego systemu nerwowego i tworzenie planów do dalszej tułaczki w ucieczce, z których nie mogąc wybrnąć, wszystko przedstawiało się mi w czarnych kolorach.

W chwili tej krytycznej dosłyszany turkot zbliżającego się powozu zmusił mnie do obejrzenia się w tył, co dozwoliło upewnić się tą razą o moim wybawieniu: na kozłach paradnego powozu i obok stangreta w liberii dojrzałem osobę p. Dzikowskiego, kierującego parą ślicznych koni, a w faetonie rozpierającego się wygodnie Buchowieckiego. Wprzód aniżeli powóz potrafił zatrzymać się dobrze, wskoczyłem do niego. W ten sposób doznawany przed chwilą uciążliwy koszmar na jawie rozwiał się niezwłocznie. Czułem się uszczęśliwiony.

Po kilkogodzinnej wygodnej podróży zatrzymaliśmy się około północy w lesistej pozycji niedaleko od jakiejś wioseczki, obecność której świadczyły światełka z okien malutkich jej domków. Pan Dzikowski oświadczył, że poza tą pozycją rozpoczyna się dozór graniczny patroli rosyjskich, narażający na aresztowanie podróżujących szczególniej podczas nocy. Dlatego wysłał on swojego stangreta, obeznanego z miejscowymi manowcami, dla zawołania młynarza sponad brzegu Zbrucza, stanowiącego granicę z zaborem austriackim. Młynarz ten zostawał na służbie Dzikowskiego; jemu mieliśmy zostać poleceni do przemycenia na prawą stronę powyższej rzeczułki, gdzie się znajdował południowy kres Galicji. Tymczasem posiadaliśmy dużo czasu do przypominania wypadków dnia ubiegłego.

Dowiedziałem się, że przed opuszczeniem Kamieńca przez Dzikowskiego luldzie wysłani przez niego sprawdzili obecność spacerujących na dziedzińcu hotelu żandarmów, cierpliwie oczekujących naszego powrotu do zamkniętej jeszcze stancji. Zastanawialiśmy się nad rozczarowaniem policji, kiedy się przekona po rozbiciu drzwi naszej stancji o ulotnieniu się podejrzanych osób i czynieniu wysiłków do ich ujęcia już poniewczasie. Wypadek ten musiał wywołać wielki skandal w Kamieńcu, ale nigdy przeciwne losy nie dozwoliły spotkać się mnie z tak miłą i wzniosłej duszy osobą Dzikowskiego, ażeby dowiedzieć się o detalach takowego.

Oczekiwany młynarz, który jednocześnie uprawiał kontrabandę i musiał zostawać w ścisłych stosunkach ze strażnikami obydwu granic, dzieląc się z nimi zarobkiem, gwarantował nam powodzenie bezpieczeństwa przejścia takowych. Obawiał się on utracenia korzystnej praktyki rozpoczętej ze wzajemnym powodzeniem. Taka była opinia o nim p. Dzikowskiego. Nie przeszkadzało to wszystko chytremu młynarzowi, mającemu wygląd dzikuna z powodu obrośnięcia twarzy silnyrn włosieniem, do zachowania pozornej ostrożności, jaką zalecał obejmując spełnienie poruczonej mu służby. Zaryczał on z ukontentowania ujrzawszy w osobie Buchowieckiego znajomego klienta, wracającego dla zdubeltowania zarobku.

Nastąpiła potem rzewna chwila pożegnania się z Dzikowskim, który darzył nas braterskim pocałunkiem, życząc powodzenia w podejmowanej pracy na pożytek ojczyzny. Odjechał on do wioseczki na nocleg, gdzie się znajdował dom przytulny ustalony przez niego dla emigrantów i emisariuszów przechodzących granicę z Galicji na Podole, my zaś, przyjęci pod opiekę młynarza, zaczęliśmy przekradać się w kierunku do jego młyna, otrzymawszy wprzód przynależne instrukcje, wedle których nie wolno nam było zapalać cygara, rozmawiać ze sobą albo z nim takoż, kontentując się porozumiewaniem na migi. Powinni byliśmy imitować jego we wszelkich poruszeniach, siadając, a nawet układając się na poziomie w razie potrzeby.

Zastosowując się do powyższej dyscypliny postępowaliśmy gąsiorem w ślad poza młynarzem, czasami prędkim, czasami powolnym krokiem. Wildzieliśmy dosłuchującego się z wielką uwagą dochodzących szrnerów. Po upływie kilkunastu minut czasu skręcił nasz przewodnik na lewo, ukrywając się poza cieniem rnałych zarośli tam egzystujących, co uczyniliśmy takoż postępując pospiesznie za nim. Wkrótce potem dał się dosłuchiwać coraz wyraźniejszy rumor zbliżającego się konnego rontu, który przesunął się z wielkim hałasem o sto kroków mniej więcej poprzed nami, narażając nas na doznawanie trwogi.

Po zupełnym uspokojeniu ruszyliśmy spiesznym marszem w drogę, zdążając po upływie dziesięciu minut czasu poza węgieł młyna, gdzie zostaliśmy zmuszeni zdjąć buty i spodnie ubrania dla zabezpieczenia ich od zamoczenia w wodach Zbrucza. Młynarz użył do pomocy jednego ze swoich służących, z którym razem zaczęliśmy postępować w ordynku, unosząc na ramionach zwiniątki naszego odzienia, mając na czele młynarza, a w tylnej straży jego pomocnika; znajdowaliśmy się w środku pomiędzy nimi.

Przed rozpoczęciem powyższego marszu w wodach Zbrucza podyktowana była nowa instrukcja postępowania w ślad za przewodnikiem, imitując jego poruszenia, unikając broczenia nóg w rzece dla unikinięcia spowodowania zbytecznego szmeru bystrym prądem pędzonych wód Zbrucza, które posiadały własny huk charakterystyczny. Zamiast przechodzenia rzeki w kierunku prostopadłyrn do jej wybrzeża, postępowaliśmy równolegle do takowych przez czas długi w dół z biegiem wody. Z powodu niskich wód Zbrucza w letniej porze głębokość ich nie przechodziła ponad kolana.

Dla uniknięcia wywoływania szmeru postępowaliśmy - stosownie do udzielonej wskazówki - giminastycznym krokiem podnosząc w górę nogi, ażeby czyniąc krok naprzód, zanurzać je szybko do wody. Potrzeba postępowania naprzód w kierunku upływu rzeki spowodowana była okolicznością, że miejscowość, do której zdążaliśmy, znajdowała się o kilka stai oddaloną od młyna, na wybrzeżu Galicji. Przy świetle księżyca poruszane lekkim powiewem wiatru nadbrzeżne zarośla rzucały ruchliwe cienie na bystry prąd wody, które przeobrażały się w wyobraźni naszej w groźne straszydła chcące tamować postęp ucieczki. Wkrótce jednak wydostaliśmy się na ląd stały, co ocaliło od doznawania uroku.

PODRÓŻ PRZEZ GALICJĘ, BUKOWINĘ, I MOŁDAWIĘ, DO TURCJI I KONSTANTYNOPOLA

Doprowadzeni do wspaniałego pałacu wzniesionego niedaleko od wybrzeży rzeki doznaliśmy gościnnego przyjęcia, udając się niezwłocznie do odpoczynku. Działo się to około godziny 3 po północy. W chwili kiedy przebudzeni zaczęliśmy rozmawiać, gotując się do opuszczenia pościeli, służba pałacowa, czujna o nas od dawna, wtargnęła do sypialni dźwigając na dwóch tacach kawę, śmietankę i rumiane bułeczki, które zadosyćuczyniły wielkim żądaniom naszych apetytów.

Odsłonięte zasłony okien dozwoliły ujrzeć wysoko już wzniesione słońce, co upewniło nas, że pomimo wygodnej pościeli mieliśmy potrzebę zbyt długiego odpoczynku. Ubrani w oczyszczone trzewiki i jedyne odzienie znajdujące się w naszym posiadaniu, wygładziwszy też, o ile było można lepiej, pogięte kołnierzyki, stawiliśmy się wobec oczekującej na naszą wizytę właścicielki pałacu, p. Siemigranowskiej, ażeby podziękować za udzielony przytułek, prosząc o wyekspediowanie nas w kierunku granic Mołdawii.

W podeszłym wieku osoba, ubrana starannie w bogate szaty, uradowała się zoczywszy w osobie Buchowieckiego swego znajomego, winszując mu szczęśliwego powrotu i zapraszając na przedłużenie pobytu, potrzebnego do zupełnego odpoczęcia po doznanych trudach przeprawy przez granicę. Buchowiecki tłumaczył się, że naglące potrzeby zmuszają go do pośpiechu, prosząc o wysłanie nas o ile można prędzej w dalszą drogę, skutkiem czego został zawarty kompromis, na mocy którego musieliśmy spożyć wspólnie z gościnną panią sporządzone z przepychem śniadanie. Po czym ucałowawszy rączki łaskawej gosposi ruszyliśmy wykwintnym powozem w drogę, opuszczając pałac, imienie którego ubiegło z mojej pamięci. Wkrótce po odjeździe opuściliśmy takoż Galicję, przenosząc się na Bukowinę, do kraju zaludnionego przez Rumunów i Rusinów, gdzie w małej liczbie znajdują się Polacy, ale liczne ziemskie własności są im przynależne.

Oprócz woźnicy towarzyszył nam jeden z oficjalistów p. Siemigranowskiej, należący do organizacji p. Dzikowskiego, do którego posiadaliśmy notatkę od niego z rozkazem ułatwienia nam przeprawy na prawy brzeg Dniestru. Przed wieczorem przybyliśmy do przystani, gdzie takowa miała się dokonać i gdzie zostaliśmy powierzeni łódkarzom odpowiedzialnym za najmniejsze wykroczenie lub skargę z naszej strony. Obowiązani byli oni dostarczyć poświadczenie o spełnieniu ich obowiązku dla otrzymania dubeltowej zapłaty.

Zaledwie usadowieni, a raczej w stanie leżącym ulokowani w łódce kierowanej przez kilku wioślarzy, zostaliśmy odczepieni od przystani i uniesieni silnym prądem z biegiem wód Dniestru, który ciągle się wzmagał, o ile kierowane ukośnie czółenko oddalało się od brzegu. W chwili zaś zbliżania się do talwegu i starań przedostania się przezeń, zostaliśmy uniesieni pądem wód niepowstrzyrnanych. Najmniejsze nieuważne poruszenie narażało na zaczerpnięcie wody przez czółenko i zatopienie nas z nim razem. Odrętwiały ze strachu, nie śmiejąc poruszyć się z miejsca, obliczałem wielkie niebezpieczeństwo, skazujące na przedwczesne pożegnanie się z doczesnym żywotem, wprzód aniżeli dadzą się urzeczywistnić wspaniałe marzenia przyszłości. W obliczaniu takoż sił moich pływackich powątpiewałem w możebność dopłynięcia do brzegów rzeki.

Zgrabne pokierowanie wioseł w chwili tej krytycznej, zmuszające naszą łódkę przyjąć ukośny kierunek, wyrzuciły ją poza prąd talwegu, pozwalając na powolne zbliżanie się do wybrzeży i do przybicia z wielką zręcznością i powodzeniem do przystani pożądanej, gdzie nas wylądowali. Okazało się, że tylko ja ulegałem wpływom paniki, gdyż Buchowiecki posiadał potrzebną praktykę i wielkie zaufanie do naszych wioślarzy, którzy przed niedawno przeprawili go z prawego na lewe wybrzeże Dniestru, rozpoczynając podróż od punktu o dwa kilometry powyżej od przystani, skąd rozpoczął się dzisiejszy nasz odpływ. Obecnie nasi łódkarze zmuszeni byli ciągnąć swą łódkę wbrew prądom wody, odbywając podróż na pieszo w długości mniej więcej 4 kilometrów, ażeby dostać się do przystani, z której odpłynął dawniej Buchowiecki.

Po wylądowaniu naszym udaliśmy się na pieszo do położonego w pobliżu dworku, wznoszącego się ponad urwistym wybrzeżem Dniestru, zamieszkałego przez rodzinę państwa Aywasów, Ormianów polskich, zaszczyconych naszym szlacheckim indygenatem i odznaczających się patriotyzmem, mogącym służyć przykładem gotowości ich do poświęcenia. Toż samo można powiedzieć względem innych rodzin ormiańskich, z którymi zdarzyło się mi spotkać na Litwie: mową ich była tylko polska mowa, takimiż uczuciami byli przejęci, które stanowiły nasze ideały. Zachowali tylko w sposób niezachwiany swoje wyznanie religijne, nie różniące się prawie w niczym od naszych rytuałów. Częste małżeństwa z Polkami wpłynęły na zmodyfikowanie rasy, zbliżając podobieństwem do naszej. Tylko zbytecznie wielkie rozwinięcie rozmiaru ich nosów nie uległo zmianie. Zjawienie się nasze u państwa Aywasów wywołało nadzwyczajne ukontentowanie całej ich rodziny, tym bardziej że jeden z gości - Buchowiecki - był im znajomy. Uradowana młodzież, złożona z synów i dorosłych córek, gotowała się do rozpoczęcia zabaw, na które my, podróżni - od dawna spragnieni - takoż z ochotą obliczaliśmy. Po dokonaniu przywitań, wieczornego spaceru przy zachodzie słońca i spożyciu obfitej wieczerzy, rozpoczęło się przy akompaniamencie fortepianu odśpiewanie hymnów narodowych i innych pieśni podówczas w użyciu, jakimi były: Młody wojownik, Za Niemen, Rosła kalina, Cóż my winni, że kochać nie możem etc. Następnie rozpoczęły się tańce na zabój, trwające do późnej nocy. Nazajutrz czyniono usilne próby, chcąc nas zatrzymać na dłuższy pobyt przez bardzo nam miłe osoby, ale Buchowiecki potrafił przekonać o potrzebie pośpiechu w spełnieniu obowiązków.

Dalszą podróż, przedsięwziętą po południu dnia następującego, odbyliśmy w towarzystwie dwóch młodych Aywasów, dokonaną nie z potrzeby, ale dla przyjemności zostawania przez czas dłuższy w naszym towarzystwie i dla spotkania się z ich sąsiadem p. Jakubowiczem, takoż polskim Ormianinem, do którego nas odwożono. Przy odjezdnym pożegnaniu hoże panienki powiewały przez czas długi białymi chusteczkami, życząc szczęśliwej podróży, a jednocześnie powrotu, jeżeliby to było możebnym.

Pan Jakubowicz, kawaler 30-letni, rozrosły jak dąb na żyznej glebie, imponował swoją urodą. Był on jednym z wybitnych właścicieli Bukowiny, gdzie wszystko bujnie rozrastało na jej czarnoziemiu. Witał on uprzejmie swoich gości, a szczególniej braci Aywasów, będąc - stosownie do naszych kombinacji - pretendentem do ręki jednej ze ślicznych ich siostrzyczek.

Ubolewał on, że nie pozostawaliśmy dłużej na gościnie u Aywasów, ażeby będąc zawiadomiony nocną sztafetą mógł przebyć tam dzisiaj dla powtórzenia i przedłużenia utraconej zabawy. Radził on usilnie, ażebyśmy zmienili projekt pozostania u niego, udając się niezwłocznie do powrotu na świeżych i szybkonośnych rumakach. Upewniał, że za parę godzin potrafimy dokonać niespodzianki wznawiając zabawę w sposób niebywały. Z wielkim wysiłkiem potrafił Buchowiecki unicestwić ten wspaniały projekt, popierany usilnie przez obojga Aywasów, przeciwko któremu i ja nie byłem przeciwny. Kontentując się wspomnieniami wypadków wczorajszej zabawy, przepędziliśmy z przyjemnością kawalerski nasz wieczór u p. Jakubowicza.

Dnia następującego pożegnaliśmy się rozjeżdżając w przeciwne strony: Aywasowie wracali do siebie, a my, towarzyszeni przez ukochanego Jakubowicza, udaliśmy się do następującego etapu naszej podróży. Przy tej okoliczności zdarzyło się mi zoczyć po raz pierwszy przelot szarańczy. Widziałem, jak czarna chmura zasłaniająca słońce i rzucająca cień obszerny na polne zasiewy, powolnie posuwła się nabawiając przestrachem zrozpaczoną ludność całej okolicy, narażonej na postradanie dojrzewających zbiorów. Pokazywał nam p. Jakubowicz napadnięte przed kilku dniami plantacje kukurydzy przez szarańczę, która spadając na nie grubym pokładem pożerała prędko wszelką roślinność, zostawiając tylko w części stwardniałe już łodygi - grobowe świadki dokonanego nieszczęścia. Uderzeniem w dzwony, wystrzałami i modlitwą kapłanów starano się oddalić zagrażającą klęskę, czego byliśmy świadkami kontynuując naszą podróż. Na zniszczonych polach pozostałe resztki szarańczy dozwoliły mi przekonać się, że należy ona do wybujałego gatunku naszych koników polnych, nieszkodliwych i bawiących nas świergotaniem.

Pan Jakubowicz odwiózł nas do jakiejś stacji, imienia której - jako też poprzednich - ubiegło z pamięci, skąd udaliśmy się do wielkiej własności polskiej, znajdującej się przy granicy austriacko-rumuńskiej w pobliżu miasteczka Michaleny na Mołdawii, dokąd mieliśmy zostać przemyceni. Wielka ta własność, stanowiąca ostatni kres pasiadłości polskich na Bukowinie jako też obywatelskiej poczty tam uorganizowanej, należała do państwa Ochodzkich (zdaje się), młodych dziedziców, którzy umieli ją ozdobić konstrukcją wyborowego typu pałacu.

Po odesłaniu do pralni zbytecznie zużytej bielizny i udzieleniu świeżej tymczasowo, udaliśmy się dnia pewnego na spacer powozem drogą wzdłuż granicy austriackiej około 10 godziny przed południem, twarzyszeni przez gościnnych gospodarzy. Stosownie do udzielonej nam instrukcji mieliśmy, w chwili kiedy się zatrzyma powóz, przebiec śpiesznie we wskazanym kierunku przestrzeń kilkuset metrów, ażeby przedostać się na przciwną stronę małego ruczaju, gdzie się rozpoczynała Mołdawia, wprzód aniżeli pospieją strażniki zwani auzerami, zoczyć nas i ostrzeliwać w razie okazywania nieposłuszeństwa do powstrzymania się w ucieczce.

Panieważ spacer przedsiębrany wzdłuż granicy był jedną z częstych wycieczek państwa Ochodzkich i że godzina wybrana do ucieczki w dzień biały i chwili kiedy straż graniczna zwykle zażywała wywczasu, byliśmy uwolnieni od podejrzeń i bez najmniejszej zaczepki przechodząc granicę wskazaną oddaliliśmy się dostatecznie w głąb kraju, ażeby kontynuować dalszy ciąg spaceru na pieszo bezpiecznie, poza granicznym pasem mołdawskim, udając się do widzianego z dala miasteczka Michaleny, przez puste pola zarośnięte rzadko karłowatymi krzakami jałowca.

W mieścinie tej przebywał rnąż zasłużony Polsce jako wojak i pisarz, który nie mogąc znaleźć przytułku w żadnym z trzech zaborów uciemiężonej ojczyzny, jako powstaniec i poeta, musiał szukać przytulku u obcych. Wynalazł on takowy na rumuńskiej glebie, w miasteczku Michaleny, najmniej od Polski oddalonego i tuż pod Bukowiną znajdującego się, chcąc zachować o ile można łatwiejszy stosunek, ażeby spiesznie czynić zadość wszelkim potrzebom, usilną i pożytczną swoją pracą dla stroskanej ojczyzny.

Osobą tą był Zygmunt Miłkowski, oficer biorący udział w wyprawie Legionu Polskiego do Węgier pod rozkazami jenerała Wysockiego w 1848 r., i powieściopisarz nasz pod pseudonimem T. T. Jeża. Rozpoczął on od kilku miesięcy przed naszym przybyciem do Michalen pełnić funkcję jeneralnego komisarza Komitetu Centralnego na Rumunię i Turcję, mianowany przez jego pełnomocnika, Leona Frankowskiego, wysłanego z Warszawy w tym celu.

Miłkowski, w sile wieku posiadał podówczas 40 lat mniej więcej, był ożeniony z córką byłego emigranta z 1831 r., p. Wróblewskiego, osiedlonego w mieście Czortkowie, w Południowej Galicji. Zygmunt Miłkowski był zajęty literacką pracą, która zabezpieczała mierne utrzymanie przy usilnej pomocy gospodarnej małżonki.

Ozdobiony starannie pielęgnowaną roślinnością, jako też wyborowym kwieciem, egzystujący poprzed mieszkalnym domkiem państwa Miłkowskich ogródek dodawał uroku w ich odosobnieniu od światowego ruchu. Obecność zaś paroletniej córeczki uzupełniała domowe szczęście zakochanej parze, znajdującej się w zaciszy obcego kraju. Musiano tam kontentować się obecnością samych siebie, nie posiadając odpowiedniego towarzystwa, mogącego przysporzyć uciechę albo jakąś zabawę.

Rzadki tylko wypadek wywoływał chwilową rozrywkę, do których należał rozpoczynający się ruch emigracyjny i przygotowania do mającego wybuchnąć powstania, z narażeniem się na częste niesnaski i wysiłek w pracy. Zjawienie się nasze, a szczególniej Buchowieckiego, znanego z poprzedniej podróży p. Miłkowskiemu i misji, jaką miał do spełnienia, wywołało wielkie zainteresowanie i gościnne przyjęcie.

Dodano dwa nakrycia do stołu dla nas, gdzie miano spożywać śniadanie i ugaszczano nas z wielką uprzejmością, dopytując się o doznaniu przygód podczas podróży. Malutka córeczka, usadowiona na wysokim krzesełku pomiędzy mną a swoją mamą, przylgnęła szczególnie, chcąc wyłącznie bawić się ze mną, powodując zobopólną uciechę. Jeżeli dała się wychować ta mała podówczas dziecina, zowiąca się Walerką (zdaje się), jest obecnie staruszką 60-letnią. Bawiłem się z nią przez czas dłuższy po spożyciu śniadania w ogrodzie, wtenczas kiedy Buchowiecki na innym krańcu takowego zdawał relację p. Miłkowskiemu o rezultacie spełnionej misji w Warszawie.

Ponieważ pobyt nasz musiał przeciągnąć się do dnia następującego, z powodu niemożebności otrzymania niezwłocznie legitymacyjnych papierów dla zabezpieczenia nas do dalszej podróży wzdłuż Mołdawii, czym się zajął p. Miłkowski, posiadając ustalone stosunki z miejscowymi władzami, mieliśmy dostatecznie czasu do cieszenia się dłuższym z nim obcowaniem. Chciał on lepiej zapoznać się ze mną i z wielką ciekawścią dowiadywał się o demonstracjach na Litwie od naocznego świadka i działacza w takowych; musiałem też obydwu państwu Miłkowskim opowiedzieć o pobycie moim w Petersburgu i przejściach, którym uległem.

Ponieważ zachowywałem wygląd o kilka lat młodszego wiekiem, wydawało się im, że mają do czynienia z chłopakiem bezwiednie porwanym w prąd nieprzewidzianych wypadków. Bliższe zaznajomienie się spowodowało uzyskanie większej sympatii na mój pożytek, zużytkowanej w przyszłości na dobro naszej sprawy. Co do mnie, liczyłem się uszczęśliwiony znalazłszy okoliczność poznania jednego z naszych pisarzy i oglądania oblicza zasłużonego męża na polu bitwy i literata, którego ostatnią powieść "Handzia Zahornicka" w ostatnich czasach czytałem i który rozpoczął już pracę organizacyjną na rzecz powstania narodowego.

Po przepędzeniu nocy w mieszkaniu kilku technicznych robotników polskich, znajdujących się na zarobku w Michalenach, udaliśmy się dnia następującego - obdarzeni w udzielone nam przepustki przez władze rumuńskie, znane pod imieniem "raważ di drum", gwararrtujące naszą nietykalność wewnątrz kraju, obdarzeni życzeniem szczęśliwej podróży - w drogę do miasta Botuszany, a stamtąd do Jass, gdzie wedle decyzji od dawna już zapowiedzianej przez Buchowieckiego mieliśmy pozostać czas dłuższy dla uporządzenia nieładu i niedostatku w naszej garderobie.

Zdarzyło się, że w hotelu zamieszkanym przez nas w Jassach zapoznał się Buchowiecki z dyrektorem artystycznej trupy koncertowej, której próby miały się rozpocząć tegoż wieczora. Podczas wieczerzy p. dyrektor, udający Polaka, chociaż z akcentu mowy i rysów twarzy udowadniał w sposób dobitny swe żydowskie pochodzenie, dla okazania wielkiej sympatii zapraszał nas do wzięcia udziału w rozpoczynających się próbach, w których dozwolone jest prawo uczestniczenia osobom szczególniej uprzywilejowanym.

Ukontentowani tą dobrotliwością p. dyrektora i wprowadzeni poza kulisy sali koncertowej, wcześniej od mających się rozpocząć prób zapowiedzianych, mieliśmy zręczność lepszego zaznajomienia się z artystycznym personelem. Przedstawieni licznie nagromadzonym artystkom, z zaproszeniem ażebyśmy uważali się jak u siebie, byliśmy witani przez nie z uprzejmością. Należały one do rozlicznych ras rozmawiających wielu językami, będąc ustrojone w bogate kostiumy szczególniejszego kroju, jak gdyby oprócz śpiewu uprawiać miały balety na przygotowującej się scenie.

Co do mnie, znajdowałem, że strój tego rodzaju był szczególniej uroczy. Za udzielonym przykładem przez Buchowieckiego, rozpoczynającego rozmowę z jakąś tłustą artystką, zbliżyłem się do znajdującej się na odosobnieniu malutkiej brunetki dla pozyskania jej względów. Umiała ona po francusku, chociaż była Mołdawianką. Dowiedziałem się, że na scenie odśpiewuje piosenki narodowe i dla udzielenia próby swej wartości artystycznej cichutko, niedosłyszalnym dla innych głosikiem, odśpiewywała mi kilka takowych, wywołując zachwyt i szczere podziękowanie za jej dobroć.

W ten sposób ustaliła się sympatia zobopólna i wynajdywanie wątka do dalszej rozmowy w poważnym zawsze tonie, dozwalającym admirować doniosłość artystycznych talentów tej pięknej panny, bardzo jeszcze młodej. W błogim upojeniu szczęśliwego wypadku znalezienia się w tak interesującym otoczeniu czas uchodził szybko, nie dozwalając do spostrzeżenia zachodzącej zmiany sytuacji. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że towarzystwo nasze powiększyło się zjawieniem kilku oficerów i osób cywilnych. Wkrótce po tem zjawiła się naraz większa liczba gości, złożona ze starych i młodych, towarzyszona przez służącego zakładu, który zawiadomił w imieniu dyrektora o odłożeniu na dzień jutrzejszy inauguracji koncertowej, z życzeniem wesołej zabawy artystkom w gronie skompletowanej liczby kawalerów. Jednocześnie z tym rozpoczął się wielki harmider tworzenia się par i hałaśliwych powitań pomiędzy znającymi się od dawniejszych czasów, służba zaś koncertowa, zjawiająca się w znacznej liczbie, spełniała rozkazy klientów, przynosząc na tacach rozlicznego rodzaju napoje.

Zdziwienie moje tą raptowną zmianą sytuacji zostało przerwane hałaśliwym przybyciem Buchowieckiego z jego tłustą towarzyszką, w akompaniamencie czterech pucharów napełnionych szampanem ze świeżo otworzonej butelki. Zabawa rozpoczęła się na serio; przy wykrzykiwaniu wiwatów i udzielaniu pocałunków łączono się w pary, zajmując pozycje na obszernych tapczanach ustalonych wzdłuż murów, jako też na szezlongach rozrzuconych na sali i przyległych stancjach.

Nie trzeba było dłużej oczekiwać, ażebym zrozumiał znaczenie nie praktykowanej sytuacji, a ponieważ krew nie jest wodą, zawrzała ona w sposób niepowstrzymany, rzucając mnie do znalezienia się w objęciach pielęgnowanej dotąd skromnej Mołdawianki. Wszelkie przepisy przynależne do względów wstydliwości, jako też obawa popełnienia śmiertelnego grzechu, ulotniły się niepostrzeżenie w czarach doznawanych rozkoszy.

Kontynuowała się aż do białego dnia wyuzdana orgia z rozmaitymi rodzajami odmian dla podnoszenia żądz rozpusty przez bezwstydne obnażanie ciała, sprośne tańce i zmianę osób w spółkowaniu. Nie chcę opisywać w detalach rozlicznych radzajów ohydy jako wciągnięty do tego rodzaju zabawy pomimo woli i chcący pozostawać wiernym mojej Mołdawiance.

Rozpoczęta hulatyka, podczas której zaznajomiliśmy się z licznym gronem młodych oficerów i bojarów rumuńskich, zasmakowała nam takoż. W ich towarzystwie zwiedzaliśmy podczas kilku następujących nocy ten sam zakład koncertowy i inne tegoż rodzaju, odbywając spacery przy akompaniamencie muzyki cygańskiej po przedmieściach miasta.

Wykolejenie się nasze, udzielające pociąg szczególniejszy, zostało powstrzymane przez Buchowieckiego, który pierwszy zorientował się w grożącym niebezpieczeństwie, skutkiem nadzwyczajnego nadwerężenia posiadanych kapitałów, potrzebnych dla zabezpieczenia dalszej podróży. Po obliczeniu się i doznaniu pewnej skruchy postanowiliśmy ulotnić się z Jass czym prędzej dla uniknięcia nadzwyczajnych wydatków.

Niezatarte wspomnienie sponiewierania się naszego, na które bez obliczenia zostaliśmy narażeni, a które nie powtórzyły się w przyszłości, uważałem za potrzebne do zanotowania w obecnym opisie dla wykazania niebezpieczeństw, na jakie znajduje się narażona młodzież, będących w stanie spaczyć przyszłość, zniweczyć zdrowie, doprowadzając do stanu zwyrodnienia.

Żydowską budą naładowaną licznymi pasażerami opuściliśmy Jassy, udając się do Berladu, a stamtąd do Ismaili, miasta należącego jeszcze do Rumunii, w gimnazjum którego znajdował się nasz rodak nauczycielem kaligrafii i rysunków, mając polecenie od kamisarza p. Miłkowskiego ułatwiać komunikację pomiędzy Rumunią a Turcją emigrantom polskim. Buchowiecki odnalazł z łatwością znane mu od dawna jego mieszkanie, skąd zostaliśmy prędko wyprowadzeni na miasto w zamiarze odpowiedniego ugoszczenia i nakarmienia nas zgłodniałych obiadem w jednej z rumuńskich restauracji. Uprzejmego blondyna, ozdobionego wspaniałym wąsem, zapomniałem nazwisko. Starał się on nas ugościć, wiedząc o doznanych niewygodach w podróży skutkiem braku pożywienia zastąpionego nasycaniem się w okolicach Berladu oddychaniem mgły atomów ruchomego piasku, którymi jest przepełnioną tam atmosfera, jako też męczącej jazdy przez obszary błotniste otaczające Ismailę zbudowaną takoż na moczarach. Nakarmieni zażywaliśmy spaceru po szeroko zarysowanych ulicach Ismaili, ozdobionych trotoarami z desek dla zebezpieczenia przechodniów od zagrzęźnięcia w błocie, za wyjątkiem wypadku, kiedy byli oni zmuszeni przechodzić na przeciwną stronę ulicy.

Zwiedziliśmy kilka cukierni i winiarni, szukając nielicznie zamieszkałych w tym mieście Polaków, z którymi chciał zaznajomić nas p. profesor. Spacer ten kontynuował się aż do przedmieści miasta od strony Dunaju, dla spotkania się z łódkarzami, którym mielibyśmy zostać powierzeni do przewiezienia nas do Tulczy, miasta zasiedlonego przez Bułgarów i zostającego podówczas pod tureckirn zaborem, co zostało urzeczywistnione dnia następującego.

Po przebyciu prawie bezsennie nocy przy rozmowie w gronie profesora i innych rodaków, zostaliśmy odprowadzeni ponownie do łódkarzy. Żegnani serdecznie udaliśmy się w podróż łodzią w dół z biegiem wody Dunaju, kierowanej przez trzech Lipowanów, ażeby przedostać się do przeciwległego wybrzeża z licznych wysepek, którymi zasiane jest ujście do morza tej wielkiej i szerokiej w tym miejscu rzeki. Lipowanie, Rosjanie należący do sekty religijnej, ścigani przez rząd moskiewski, znaleźli przytułek w Rumunii i Bułgarii, zajmując się szczególniej rybołówstwem. Ustaleni zaś w Ismaili zapewniali jednocześnie komunikację wodną tego miasta z Tulczą.

Podróż nasza przeciągnęła się aż do wieczora, gdyż łódkarze zmuszeni byli zmieniać kierunek prądów wody, ciągnąć łódkę przeciwko takowemu dla okolenia wysepki z wielkim trudem i stratą czasu, ażeby znowu z innej przystani udać się razem z prądem wody na wybrzeża przeciwległe innej wysepki. Operacja tego rodzaju powtarzała się wiele razy. Inaczej, zamiast przybycia do Tulczy, moglibyśmy zostać zawleczeni do Czarnego Morza. Na jednej z powyższych wysepek zatrzymaliśmy się przy stacji rybackiej Lipowanów, gdzie miał się dokonać południowy odpoczynek zmęczonych łódkarzy, a jednocześnie pożywienie zgłodniałych, do których i my zaliczaliśmy się, posiadając wielki apetyt.

Oprócz obficie przyrządzonych potraw z wielorakiego gatunku ryb, wedle metody rybackiej, mieliśmy zręczność spotkać się z bułeczkami świeżo wypieczonego chleba, gdyż Lipowanie nie chcieli przywyknąć do spożywania mamałygi. Odmówili oni przyjęcia zapłaty za spożyte przez nas śniadanie, tak z powodu gościnności, jako też ze znalezienia okoliczności do rozmówienia się jezykiem wielkorosyjskim. Nie umieli oni ukrywać się z doznanej nieprzyjemności z powodu, że Polacy nie umieli wyrażać znaku krzyża wedle przyjętej metody u wschodniego wyznania ani tei wybijać pokłonów.

Wypoczęci łódkarze potrafili ze szczególniejszą wprawą walczyć z dalszym ciągiem przeszkód podróży, szczególniej zaś w chwilach przeprawy przez silne prądy talwegów, uspokajając mnie przestraszonego zbytecznym przechyleniem się łódki, zagrażającym zaczerpnięciem wód Dunaju i pochłonięciem nas w jego głębinach. Pod wieczór, zwyciężywszy wszelkie dolegliwości wodnej podróży i uszczęśliwieni jej zakońiczeniem, zostaliśmy wylądowani w jakiejś przystani poza Tulczą, skąd przemycono nas bocznymi ścieżkami do miasta dla uniknięcia aresztu z powodu nieposiadania paszportów do Turcji.

Buchowiecki był zupełnie spokojny względem naszej nietykalności, wiedząc, że dostatecznym byłoby poświadczenie wobec policji naszego komisarza ustalonego przez p. Miłkowskiego, że jesteśmy polskimi emigrantami, którymi Turcja znajdowała się przepełnioną od lat 1831-1848 i czasów krymskiej kampanii.

Znajdując się pod opieką naszego komisarza, żołnierza, z wyprawy węgierskiej 1848 r., uniknęliśmy wszelkiej zaczepki podczas dwudniowej gościny u niego w oczekiwaniu odpływu do Konstantynopola francuskiego statku. Tymczasem zaznajomilśmy się z kilku emigrantami tam ustalonymi przy administracji telegrafów i konstrukcji dróg i mostów, a ja oglądałem na jawie oblicza i kostiumy tureckie, znane dotąd z opisu i rysunków. Przyglądałem się takoż Bułgarom znajdującym się w ciężkiej niewoli i sponiewieraniu, widząc zachowanie się aroganckie względem nich rasy panującej, zmuszającej do wstawania z miejsc wobec przechodzącego jakiego bądź Turka oberwańca i ustępowania im z drogi dla okazania służalczego sponiewierania.

Wobec tak dobrotliwego zachowania się Bułgarów wzgldem tyranów oburzałem się, tym bardziej że w mowie ich dawał się mnie dosłuchiwać dźwięk słowiański, chcąc doradzać, ażeby próbowali, biorąc przykład od Polaków, przez wystąpienie powstańcze uwolnić się z ohydnej niewoli, chociażby z narażeniem się na niepowodzenie i ofiary dla zachowania tradycji i dania przykładu przyszłym pokoleniom.

Rozmyślając o smutnym położeniu Bułgarów, przyszedłem do przekonania, że posiadają oni swą własną inteligencję, która tylko może być zdolną przygotować odrodzenie Bułgarii. Wszelkie zaś rady i uwagi czynione przez obcych nie mogą być zdolne do wywołania przewrotu i zmiany sytuacji. Skutkiem czego ograniczyłem się do życzeń, ażeby ocknięcie się Bułgarów z niedołęstwa, w jakim znajdują się pogrążeni, nastąpiło czym prędzej, wiedząc, że podówczas Polacy pospieszą im z pomocą, której nie odmówili nikomu, znajdując się potężnym mocarstwem, a takoż będąc w niewoli trzech tyranów świata. Kombinacje powyższe zostały przerwane potrzebą opuszczenia Tulczy, gdyż statek francuski, ukończywszy swe naładowanie rozmaitymi towarami handlu, nawoływał pasażerów do odjazdu. Ulokowawszy się na nim będąc zaopatrzeni przez naszego komisarza w przepustki do Konstantynopola, udzielone przez władze tureckie jako emigrantom polskim, odpłynęliśmy unosząc miłe wspomnienia doznanej gościnności u naszych rodaków, będąc przez nich żegnani z życzeniem szczęśliwej podróży.

Krótkotrwała była przyjemna podróż z biegiem spokojnym wód Dunaju od przystani opuszczonej w Tulczy aż do ujścia jego do głębin Czarnego Morza, po przekroczeniu którego statek nasz o dnie płaskim, jakim są opatrzone wszystkie handlowe podróżujące wzdłuż tej rzeki, porwany przez zburzone fale uległ silnemu kołysaniu, narażając wszystkich nie oswojonych z morskimi podróżami na nieznośną chorobę. Do liczby tych i ja takoż należałem, gdyż zwiedzając Kronsztad podczas wycieczek z Petersburga bawiłem się tylko widokiem morza.

Po zatrzymaniu się chwilowym naprzeciwko Warny, dla wysadzenia i przyjęcia pasażerów, statek ruszył w dalszą podróż, pozbawiając mnie zręczności oglądania miejscowości, w której rozegrał się wielki fakt historyczny, na zaszczyt Polski, wyprawy Władysława dla zasłonięcia Europy od najazdu dziczy azjatyckiej. Dalszy ciąg podróży uskuteczniał się przy umitygowanym ruchu morza. Zatrzymaliśmy się na krótko w zatoce Luleburgasa, ażeby skierować się następnie ku cieśninie Bosforu. Wszyscy pasażerowie, a szczególniej cierpiący na dolegliwości morskiej choroby, wylegli na pokład okrętu, ażeby przyglądać się z bliska pożądanym wybrzeżom, zwiastującym kres doznawanych cierpień.

Po przebyciu cieśniny i oglądaniu interesujących pejzaży rozsianych naprzeciwko siebie po obydwu stronach najbliżej do siebie zbliżonych dwóch światów, zostaliśmy przemieszczeni silnym prądem pod uważnym kierunkiem wprawnego pilota dla uniknięcia zderzenia się z licznie znajdującymi się różnych rozmiarów statkami kursującymi lub ustalonymi na kotwicach, ażeby zatrzymać się w porcie Konstantynopola na oznaczonym punkcie dla francuskich statków.

Po wylądowaniu i uwolnieniu się od zaczepek policji dla otrzymania bakszyszu, Buchowiecki zaglądnął do blisko od portu znajdującej się i znanej mu kawiarni, uczęszczanej przede wszystkim przez Polaków, ażeby stamtąd otrzymać przewodnika dla udania się do polskiej restauracji "Janka", znajdującej się poza Perą, w części miasta o uliczkach pogmatwanych, której nie był pewny bez udzielonej mu pomocy odszukać.

Dwóch znanych Buchowieckiemu rodaków towarzyszyło nam z wielką ochotą, dopytując się o wypadkach w Polsce i udzielając nam informacji o spotykanych po drodze większych gmachach i ich przeznaczeniu. Hotel "Janka" nie posiadał żadnego szyldu, służył on wyłącznie dla emigrantów polskich, rozsianych w okolicach Konstantynopola na urzędach, którzy mając potrzebę zwiedzenia stolicy, znajdywali tam mieszkanie i na sposób polski przyrządzoną kuchnię przez gospodarną małżonkę Janka. Oprócz lokatorów hotel ten byl licznie uczęszczany przez naszych emigrantów na śniadania i obiady składające się z nielicznych potraw, ale obfitych i tanich. Znajdowano tam jednocześnie kredyt, a nawet i darmo strawę, której Jankowa nie odmawiała nieszczęśliwym, nie mając zamiaru zbogacić się.

O przybyciu naszym dowiedziała się prędko emigracja; byliśmy odwiedzani przez rodaków zainteresowanych wywołanym ruchem w Polsce. Przewidując wybuch nowego powstania, uważano nas za jaskółki wiosenne w przelocie dla zwiastowania takowego. Nigdy dotąd Konstantynopol nie był przepełniony większą liczbą Polaków. Składali się oni z weteranów 1831 r., już podstarzałych albo bardzo starych, z emigrantów wyprawy węgierskiej 1848 r., wszystkich w sile wieku, i z dezerterów podczas krymskiej wojny, po większej części młodych jeszcze. Wszyscy oni byli zajęci pracą w urzędach cywilnych i wojskowych, w handlu i rzemiosłach. Nikt nie doznawał nędzy, gdyż dla chorych i zestarzałych egzystowała zapewniona opieka wzajemnej pomocy.

Niektórzy z weteranów 1831 r. zajmowali wytyczne stanowisko w urzędach cywilnych i wojskowych. Przypominam sobie pp. Sokulskiego i Morawskiego, z których pierwszy był dyrektorem służby telegraficznej na całą Turcję, a drugi inspektorem administracji latarń morskich. Zapewniali oni posiadanie urzędów dla wielu rodaków znajdujących się na wygnaniu. Przypominam p. Przeździeckiego, byłego ucznia Szkoły Podchorążych i najmłodszego z kolegów powstania 1830 r., zamieszkałych w Turcji, który nabywszy praktykę inżynierską we Francji zastosowywał takową przy organizującej się w Turcji administracji dróg i mostów.

Zaznajomiłem się z kilku wybitnego znaczenia lekarzami i różnych rang oficerami prawie wyłącznie w pułkach kozackim i dragonów, sformowanych dla zabezpieczenia chrześcijan niektórych prowincji od napaści hord barbarzyńskich tureckich, na mocy decyzji powziętej przez państwa związkowe z Turcją po wojnie krymskiej 1853 r. Spomiędzy tych oficerów pozostały w mojej pamięci imiona Górkiewicza i Kosakowskiego, ożenionego podówczas z córką hotelisty Janka.

Wielu Polaków zajmowało się handlem i rzemiosłami. Pan Michałowski, bogaty emigrant 1831 r. z Litwy, posiadał wielki magazyn biżuterii i zegarków na Galacie, konkurując z Armenami z powodzeniem w tym handlowym zawodzie. Pan Fogel (jeżeli nie mylę się) posiadał rymarski i siodlarski skład na Galacie, przyrządzając z wielkim talentem wszystkie tego rodzaju wyroby we własnej fabryce, obsługiwanej jedynie przez licznych polskich techników i uczni, synów naszych emigrantów.

Egzystowały polskie kuchenki, piekarnie, piwiarnie i kawiarnie, rozsiane w rozlicznych miejscowościach Konstantynopola, uczęszczane przez Polaków, a często i przez cudzoziemców. Dla nas, świeżo przybyłych do Konstantynopola i zwiedzających wyłącznie powyższe centra, przepełnione zawsze rodakami, zdawało się, że to miasto przemieniło się na polskie, chociaż liczba zamieszkałych w nim Polaków składała się z kilku tysięcy tylko, włącznie z pełniącymi służbę żołnierską i podoficerów w dwóch pułkach chrześcijańskich rodakami, gdyż wielka liczba Bułgarów i Greków jako ochotników dopełniała ich komplet. Oprócz tego nie zawsze i w niezupełnym swym składzie rezydowały te pułki w stolicy tureckiej. Nie brakowało też w Konstantynopolu naszych zakładów krawieckich, szewieckich, stolarskich i innych, odznaczających się wielką sumiennością w wykonywaniu zamówień.

Przez kilka dni z rzędu garnęli się do nas rodacy, nie wyłączając żołnierzy i robotników, ażeby dowiedzieć się o przedpowstańczych demonstracjach z ust biorącego w nich udział. Zmuszeni byliśmy znajdować się ciągle pomiędzy rodakami i z trudnością mogliśmy przekonać p.p. Sokulskiego, Morawskiego i Przeździeckiego o potrzebie naszego odjazdu po upływie doznawanej gościnności przez tydzień czasu. Nie dozwolono nam wyekspensować ani szeląga z naszych funduszów na wydatki w hotelu i dopytywano się, czy posiadamy dostateczne środki dla opłacenia dalszej podróży. Buchowiecki dziękując odmówił proponowanej pomocy i upewniał, że jesteśmy zaopatrzeni z kraju na wszystkie wydatki. Nie chciał on narazić się na zbieranie jałmużny dla wykupienia nas z niedostatków spowodowanych nieoględnym nadużyciem.

Nowe obliczenie posiadanych funduszów zmusiło nas do zakupienia biletu 3 klasy do podróżowania z Konstantynopola do Genui na francuskim statku. Długa ta podróż odbyta na pokładzie, bez żadnego przykrycia i poduszki pod głowę, wielce nas wymęczyła. Zapomniałem prędko o mdłościach wywołanych przez morską chorobę; nie miałem tylko odpowiedniej strawy dla uspokojenia wzrastającego apetytu. Karmiliśmy się zakupowanym od majtków chlebem i resztką ich strawy obliczając się w wydatkach dla zabezpieczenia się od przedwczesnego wyczerpania funduszów na nasze utrzymanie i zaoszczędzenia kilkunastu franków niezbędnych dla zwiedzenia rniast, przy których zatrzyma się francuski statek.

Po dokonanym wylądowaniu w Pireusie udaliśmy się na małym omnibusie razem z kilku innymi pasażerami do Aten, który zatrzymał się u podnóża Akropolisu. Stąpając z trudnością po gruzach białego marmuru oglądaliśmy ze zdziwieniem architektoniczne bogactwa, na pożytek naszej wiedzy, które nie pospiała barbarzyńska ręka Turków wyniszczyć, a łapczywość Europejczyków poobdzierać wszystkie artystyczne płaskorzeźby dla zbogacenia ich zbiorów archeologicznych.

Nie mając wiele czasu do dyspozycji, ażeby powrócić w porę do oczekującego na nas omnibusu, pospieliśmy tylko oglądać pałac króla ówczesnego Ottona, zbudowany na wzór więzienia, i cerkiew moskiewską. Wskazywano obydwa te gmachy za wzór ówczesnej sztuki budowniczej. Ulica Stadjum, zabudowana niepoczesnymi domami, była mało uczęszczaną z powodu nielicznego zaludnienia. Toż samo można było powiedzieć o reszcie ulic miasta. Publiczność stroiła się w ubiory narodowe. Fustanela zdobiła starych i młodych. Kostiumy europejskie były w użyciu tylko przez zamieszkałych w Atenach cudzoziemców, gdyż nawet król Otton i królowa Amalia paradowali w kostiumach greckich, z przepychem przyrządzonych.

Mieliśmy jeszcze trochę czasu do oglądania arcydzieł starożytnego cmentarza "Keramikosa", znajdującego się u podnóża Akropolisu, oczekując na przybycie reszty kolegów podróży, z którymi wkrótce patem odjechaliśmy tą samą drogą do Pireusu, zbudowaną w znacznej części przez oficerów, podoficerów i żołnierzy polskich. Byli nimi wracający z wyprawy węgiersklei 1848 r. rodacy, którzy znaleźli przytułek w Grecji i dla uniknięcia żebraniny tłukli szuter i kopali rowy, chcąc uciążliwą pracą zabezpieczyć swe utrzymanie do czasu wynalezienia odpowiedniejszego zajęcia, stosownie do posiadanego wykształcenia przez każdego z osobna. Chodziło im głównie o zabezpieczenie od sponiewierania imienia polskiego, co też potrafili urzeczywistnić, zostawiając miłe wspomnienie o sobie pomiędzy tutejszą publicznością.

W dalszym ciągu moorskiej podróży zatrzymaliśmy się, wprzód anżeli okrążyliśmy Peloponez, w porcie miasta Hermopolis położonego na wyspie Syros, gdzie się odbywał wielki ruch handlowy. Tam znajdowała się podówczas stacja nieunikniona dla wszystkich okrętów znajdujących się w podróży z Konstantynopola i Smyrny na południe i zachód, jako też podczas ich powrotu z Afryki i Europy. Zdarzyło się, że wylądowanie nas do Hermopolisu miało miejsce w dzień niedzielny pod wieczór, gdzie mogliśmy oglądać licznie nagrornadzoną publiczność na obszernym placu, ozdobionym plantacją wspaniałych drzew palmowych, pod cieniem których młodzież złożona z panienek i kawalerów, strojnych w ubiory europejskie, spacerowała w sposób niezmordowany, będąc doglądana przez rodziców i starszych wiekiem ustawionych przed cukierniami i kawiarniami, gdzie popijano łagodzące napoje i kawę.

Hermopolis posiadał wygląd zupełny europejskiego miasta, z wyjątkiem dolnej jego części od strony portu, gdzie się odbywał targ i gdzie wszystkie budowy pozostały w stanie nietykalnym od czasów tureckich.

Zaopatrzeni w tanio zakupioną żywność, kontynuowaliśmy zadowoleni dalszy ciąg podróży, oglądając często z bardzo bliska wybrzeża wysep i stałego lądu Grecji aż do czasu, kiedy po wypłynięciu na otwarte przestrzenie Śródziemnego Morza musieliśmy się z nimi pożegnać, ja na czas długi a Buchowiecki na zawsze. Doznawałem tęsknoty z powodu utracenia widoku lądów, chociaż przyzwyczaiłem się do znoszenia kołysań okrętu, które wywoływały tylko wzmożenie posiadanego apetytu z łatwością zaspokajanego tą razą prowiantem wywiezionym z bogatej wyspy Syros.

Kontentując się spotykaniem podróżujących statków albo też oglądaniem towarzyszących nam czasami delfinów i większego rozmiaru zwierząt morskich, zoczyliśmy po upływie kilku dni z daleka widniejący rodzaj ciemnej chmury, opierającej się o powierzchnię morską - dowiadując się, że takową stanowi Sycylia. Przez czas długi znajdując się w podróży, niecierpliwiliśmy się coraz bardziej w miarę zbliżania się do cieśniny i miasta Messyny, dokąd na jednej z łódek, wytargowanej za kilka bajoków przez Buchowieckiego, oswojonego już trochę z włoskim językiem, zostaliśmy wylądowani.

Mieliśmy kilka godzin czasu do dyspozycji, będąc oświadomieni przez kapitana statku, że będzie on nawoływał potrójnie pasażerów do powrotu. Miasto i okolice Messyny były dobrze znane Buchowieckiemu, biorącemu udział w sycylijskiej wyprawie, razem z kilku dziesiątkami Polaków zaliczających się do tysiąca bohaterów towarzyszących Garibaldiemu. Zaraz po wylądowaniu ze statku, wprzód zwiedzenia miasta, Buchowiecki chciał mi wskazać niektóre pozycje, gdzie się odbyły przed niedawno walki, jako też znajdujące się ufortyfikowanie od strony południowej, poza pomarańczowymi ogrodami rniasta, na którym widoczne były uszkodzenia pocisków armatnich.

Zajmujące opowiadanie Buchowieckiego o ataku i obronie Messyny zostało przerwane skandalicznym i zbyt nieprzyjemnym dla nas wypadkiem. Widzieliśmy grupę dziesiątka młodych seminarzystów ubranych w sutanny, gnanych przez kilku uzbrojonych w kije wieśniaków, nawołujących o pomoc w zamiarze ich uszkodzenia. Powstały hałas spowodował wystąpienie z przyległych mieszkań i ogrodów pomocy zagradzającej ucieczkę klerykom, zmuszając ich do zatrzymania się. Dognani przez napastników, narażeni zostali na niemiłosierne kijobicie i rewizję znajdujących się pod sutannami kieszeni, z których wydobyto wielką liczbę pomarańcz ukradzionych. Skandal ten wywołał w nas nadzwyczaj przykre wrażenie z powodu sprofanowania kapłańskiej sutanny, szanowanej i nigdy nie sprofanowanej u nas, chyba tylko przez Moskali podczas naszych powstań, w których kler polski brał zawsze bohaterski udział.

Wiedząc, że w Wilnie nasi seminarzyści wychodząc na spacer prowadzeni są zawsze przez profesorów z dyrekcji duchownej, zachowują się zawsze przykładnie, zasługując na poszanowanie publiczne, nie magłem zrozumieć, dlaczego we Włoszech dozwolone jest niesforne tułanie się ich po przedmieściach. Wiem nawet, że w wypadku otrzymania pozwolenia którego bądź seminarzysty do odwiedzenia rodziców lub krewnych, prowadzony jest on zwykle przez udzielonego mu towarzysza, znanego dyrektorowi           z wielkiej moralności, którego kontroli musi ulegać.

Przed zachodem słońca mieliśmy czas zwiedzić nadbrzeżną ulicę miasta, oglądając w nim południowe typy Sycylianek, przyglądających się ciekawie przechodniom z okien ich mieszkań, i przybyć w czas na statek, ażeby podczas jego odpływu dojrzeć wskazywane przez Buchowieckiego miejscowości, w których wylądowała zwycięska wyprawa Garibaldiego tysiąca walecznych rycerzy na stały ląd Italii.

Podczas nocy i po przebyciu do Scylli i Charybdy, nie wiedząc dobrze, gdzie się takowe znajdują i kiedy to się urzeczywistniło, wypłynęliśmy na otwarte morze z zatoki Messyńskiej. W dalszym ciągu podróży ujrzałem po raz pierwszy w życiu połyski wulkanu na wyspie Stromboli, powtarzające się często. Ciekawość przeglądania takowych trwała czas bardzo długi aż do chwili ich utracenia z widoku, przywodząc na myśl dalekie me oddalenie od ukochanej ojczyzny i utracenie w niej pożądanego pobytu.

Zbliżając się dnia następującego około południa do Neapolu, Buchowiecki wskazywał miasteczka Nocera i Nola, w których, po ukończeniu wojny oswobodzenia Włoch z obcego najazdu i po oddaleniu się Garilbaldiego dla odpoczynku na wyspę Caprerę, zostali ustaleni Polacy i legion węgierski, otrzymując polecenie ścigania zagnieżdżonego rozbójnictwa na podnóżach Wezuwiusza. Ujęcie i powieszenie kilku rozbójników, egzekwowane w Noli przez Węgrów, gdyż Polacy wyrzekli się spełnienia tego rodzaju operacji, uspokoiło kraj ten w krótkim czasie. Po czym legion węgierski został rozwiązany, a garstce Polaków rozkazano pozostawać na odpoczynku w Nocerze do czasu utworzenia Szkoły Wojskowej Polskiej w Genui, dokąd zostaną przeniesieni dla wykształcenia się na oficerów.

Garibaldi, zbadawszy życzenia młodzieży polskiej, chciał wynagrodzić przykładne jej zachowanie się podczas jego wyprawy i zażądał od rządu włoskiego urzeczywistnienia tego projektu. Jednocześnie pełnomocnik Garibaldiego dr Occhipinti został wysłany do Genui, ażeby tam w porozumiewaniu się z władzami rządowymi zajął się ustaleniem pomieszczenia w odpowiednim gmachu projektowanej szkoły i uregulowania środków administracyjnych dla jej utrzymania.

Tymczasem młodzież polska, uszczęśliwiona doznanym powodzeniem umożliwiającym jej kształcenie się w sztuce wojskowej, ażeby uzdolnić się na pożytek własnej oiczyzny, odpoczywała w spokoju po doznanych trudach w miasteczku Nocerze, mając dostatecznie zapewnione swe utrzymanie przez władze włoskie.

Pomiędzy tą młodzieżą, złożoną ze studentów uniwersytetów, w liczbie których kilku ukończyło takowe, zostało przeprowadzone porozumienie z doktorem Occhipinti, wprzód aniżeli odjechał on do Genui, na mocy którego przyjmowała ona odpowiedzialność skomunikowania się z tymczasowym rządem polskim w Warszawie odnośnie do mianowania dyrektora i profesorów mających wykładać rozliczne gałęzie sztuki wojskowej w genueńskiej Polskiej Wojskowej Szkole, ażeby nie tracąc czasu mogło się rozpocząć jej funkcjonowanie, jedocześnie z odnalezieniem koszar dla młodzieży polskiej i sali do wykładów, na co stosownie do obliczeń energicznego doktora nie będzie potrzeby długo oczekiwać. Skutkiem tego młodzież nasza, do której należała inicjatywa założenia szkoły, nie tracąc czasu wysłała na misję dla porozumienia się z Komitetem Centralnym wybranego spomiędzy siebie kolegę Buchowieckiego.

Obecnie wracając on, po spełnieniu poleconej misji i wskazując mi miejscowość Nocera, wiedział, że koledzy jego opuścili takową, będąc przeniesieni do Genui, dokąd udawał się razem ze mną, ażeby zdać relację ze swej działalności wobec swych mandatariuszów, o której nie posiadałem detalicznej wiadomści.

W porcie Neapolu zatrzymaliśmy się przez kilka godzin nie opuszczając okrętu, gdyż posiadany kapitał wystarczał tylko na wylądowanie nas w Genui, z którego - dla zaspokojenia głodu dokuczającego nam po zupełnym spożyciu posiadanego prowiantu żywności - zdecydawaliśmy się na zakupienie za jeden z posiadanych dwóch franków trochę owoców złożonych z pokaźnych brzoskwiń i świeżych włoskich orzechów. Decyzja tego rodzaju skazała mnie do pozostania w remanencie na statku po przybyciu do portu Genui aż do chwili powrotu Buchowieckiego, gdyż za jeden frank nie można było opłacić się łódkarzom za nas obydwóch.

Powoli okręt został opróżniony z pasażerów, a ja pozostawszy ostatnin z nich na pokładzie, znajdowałem się w bardzo przykrej pozycji, będąc zaczepiany przez służbę okrętową, czyniącą uwagi, że tutaj zakończył się kres mojej podróży. Zwracałem uwagę na zbliżające się i krążące po morzu łódki, chcąc dojrzeć osobę Buchowieckiego, ale zawsze daremne były moje oczekiwania. W ten sposób upłynęło więcej godziny czasu, doprowadzając mnie do stanu rozpaczy. Niecierpliwość wzmagała się, przywodząc na myśl narażenie się na zapomnienie i na pozycję bez wyjścia.

W chwili tak rozpaczliwej zbliżyły się do mnie przybyłe na statek dwie nieznane osoby, witając po polsku i oświadczając o przybyciu w zastępstwie Buchowiecklego dla towarzyszenia do koszar polskiej szkoły. Tak się zakończyły ostatnie męczarnie i przygody długotrwałej ucieczki mojej z kraju, otwierając nową epokę w dalszym ciągu peregrynacji przedpowstańczej.